– Doniesiemy o tym wójtowi – spróbował pogrozić jej jeden.
Sol wbiła weń swe żółtozielone oczy.
– Na twoim miejscu zastanowiłabym się nad tym – powiedziała gniewnie. – Jeśli to zrobisz, odwdzięczę ci się, nawet się do ciebie nie zbliżając.
– Mnie nie przestraszysz – powiedział mężczyzna lekko drżącym głosem. Widać było, że nie chce do końca stracić poważania w oczach pozostałych.
– Idź na czworakach jak pies – rozkazała Sol beznamiętnym tonem.
Ku zdziwieniu swych towarzyszy opadł na kolana i zaczął skomleć jak nędzny kundel. Oddalił się od niej na czworakach.
Tego już było dzielnym żołnierzom za wiele. Po chwili wahania jeden z nich uczynił gest mający odwrócić od nich urok: wyciągnął w jej kierunku dwa palce, mały i wskazujący, tak by przypominały rogi diabła. Inny zawołał:
– Uciekajmy stąd!
Pobiegli przed siebie jak stado spłoszonych zajęcy, za nimi posuwał się na czworakach szczekający „pies”.
Sol uwolniła go z hipnozy, przewrócił się, a potem pognał, jakby ścigał go sam Szatan.
Poczekała, aż stali się tylko małymi punktami na horyzoncie; dopiero wtedy zsiadła z konia i podeszła do płaczącej biedaczki przy płocie.
– O Boże – mówiła, naciągając kobiecie spódnicę na sponiewierane ciało. – Co za bestie! – Pochyliła się i rozwiązała przytrzymujące ją rzemienie.
Blond włosy zakrywały twarz, ale Sol patrząc na skórę i ramiona poznała, że nie była to stara kobieta. Pomogła biedaczce się wyprostować.
– Na miłość boską! – krzyknęła. – Ile ty masz lat?
Szlochająca dziewczyna z trudem wydobyła z siebie głos.
– Trzy-y-na-a-ście.
– Biedne dziecko – powiedziała Sol wzruszona do łez, jakby nie pamiętając, że sama miała czternaście lat, kiedy uwiodła Klausa. To jednak było zupełnie co innego.
Nigdy nie spotkała kogoś tak bezbronnego jak to dziecko. Zapłakana buzia niegdyś musiała być okrągła i niebrzydka, ale bieda i głód zrobiły swoje. Jej odzienie też o tym świadczyło. Była tak zawszona, że Sol widziała żyjątka wszędzie, we włosach i na ubraniu.
– Jezus Maria – mruczała Sol, zrywając garść trawy, by wytrzeć uda dziewczyny. – Potrzebne ci niezłe szorowanie! Ale przede wszystkim musimy stąd odejść. Potrzebuję twojej pomocy, zabłądziłam. Jak mogę dojechać do Tollarp? A właściwie w okolice na zachód od Tollarp?
Dziewczynka starała się stłumić histeryczny płacz.
– Już tu jesteście, pa-anienko.
– Naprawdę? Tu gdzieś powinien być strumień, wzdłuż którego mam jechać na zachód. W stronę gór.
– Strumień płynie za tym pagórkiem, o tam.
– To dobrze. Wsiadaj na konia!
– Naprawdę?
– Oczywiście. Pospiesz się.
Dziewczynka spróbowała wsiąść i znów zaniosła się żałosnym płaczem.
– Tak mnie boli!
Sol musiała jej pomóc. Wstrząs pozbawił dziecko całej odwagi i całej siły do działania. Okazało się, że musi siedzieć w siodle po damsku ze względu na ból, jaki odczuwa.
Sol wolała prowadzić konia idąc. Mamie Silje z pewnością nie spodobałoby się, gdyby wróciła do domu zawszona. W tym względzie Silje była zawsze bardzo surowa i dzieci musiały znosić niezliczone przykre kuracje, by pozbyć się nieproszonych stworzeń.
Na szczęście strumień znajdował się w kierunku przeciwnym do tego, w którym uciekli żołnierze. Zbiegli do Tollarp, jak wyjaśniła dziewczynka. One nie musiały tam iść; były już na zachód od małego miasteczka.
– Jak się nazywasz? – spytała Sol, prowadząc konia za uzdę.
– Meta.
– Mieszkasz gdzieś niedaleko?
– Tak. Nie. Już teraz nie.
– Co chcesz przez to powiedzieć?
Dziewczynka podniosła dłoń i wytarła łzy z oczu, miała teraz ciemne smugi na twarzy.
– Nigdzie nie mieszkam – płakała. – Chodzę po drogach i żebrzę o datki.
– Nie masz rodziców? Nie należysz do żadnego dworu?
– Nie. Moja matka była odźwierną. Umarła teraz, na wiosnę. Od tej pory tak chodzę, nie byłam w domu.
Odźwierna? To takie lepsze słowo na określenie ladacznicy, pomyślała Sol.
– Ale przed tym byłaś dziewicą?
– O tak. Matka bardzo dbała, by nie było ze mną tak jak z nią.
– I teraz ci szubrawcy…
– Oni wiedzieli, kim była moja matka; że była niezamężna – odpowiedziała zawstydzona. – Chcieli mi dać nauczkę.
Sol zagryzła zęby.
– Powinnam obrócić ich w kamień, ale tak, by zachowali uczucia. Ludzie deptaliby po nich buciorami!
Meta zaniemówiła.
Chyba ją wystraszyłam, pomyślała Sol. Popatrzyła na dziewczynkę.
– Wszystko będzie dobrze – powiedziała, zmuszając się do uśmiechu. – A gdzie mieszkałyście?
– Koło strumienia, właśnie tam idziemy.
– Wspaniale!
Droga okazała się dość długa, choć dotarły już do strumienia. Z czasem szlochy umilkły, ale nieszczęsna dziewczynka nadal przedstawiała żałosny widok, kiedy kurczowo trzymała się konia, usiłując nie siedzieć na obolałych miejscach.
Nareszcie Meta palcem wskazała na szałas, którego Sol wcale nie zauważyła. Przypominał zwykły kopiec ziemny. Poprosiła, by dziewczynka zeszła z konia.
Meta ociągała się.
– Myślę, że… że nie powinnyśmy tam wchodzić.
– Dlaczego?
– Nie… nie chcę.
Głupstwa, pomyślała Sol. Mała musi przecież gdzieś mieszkać.
To jednak rzeczywiście nie było przyjemne miejsce, w jamie musiało być ciemno i smutno.
Sol znalazła coś w rodzaju wejścia i schyliła się, by wsunąć się do środka.
Wewnątrz, w ciemności, leżały na posłaniu rozkładające się zwłoki.
Do licha, czy ona nawet nie mogła pogrzebać matki? pomyślała Sol z rezygnacją. Nie było z kim porozmawiać, poprosić o pomoc. Zabierze stąd tylko to, co im się przyda; dziecko nie może tu zamieszkać.
Wzięła jeden żałosny garnek bez uchwytu.
Mocno potrząsnęła dwoma słupami, na których opierała się cała konstrukcja szałasu, tak aby wszystko zawaliło się, przykrywając ciało zmarłej.
– Dobrze. To będzie jej grób. Pokój jej duszy – wymruczała Sol i szybko sporządziła amulet, który położyła na kopcu. Teraz duch zmarłej nie będzie ich prześladował. Sol nie widziała potrzeby odmawiania modlitw nad grobem, ale ze względu na dziewczynkę uwiła z wikliny krzyżyk. Sama uważała to za przesąd.
Meta, załamana, w dalszym ciągu cicho płakała.
Jeszcze przez godzinę wędrowały wzdłuż strumienia, aż doszły do miejsca, gdzie woda płynęła spokojnie. Sol rozpaliła ognisko w pięknym zakątku.
Po obu stronach strumienia było płasko, utworzył się więc niewielki zalew. Podczas gdy w garnuszku gotowała się woda, Sol wyciągnęła jedzenie dla dziewczynki. Mała rzuciła się na nie tak, że Sol musiała ją powstrzymywać.
– Rozchorujesz się, jeżeli będziesz jadła łapczywie – ostrzegła ją.
Kiedy Meta już była syta, Sol wstała.
– Skończyłaś, możemy więc zacząć.
Meta spojrzała na nią zdziwiona.
– Co zacząć?
– Mycie. Rozbieraj się i wskakuj do strumienia.
– Do wody? Nie! – wrzasnęła przerażona dziewczynka. – To niebezpieczne!
– Kąpiel? Widać, że boisz się wody. Nie, w kąpieli nie ma nic niebezpiecznego. Wprost przeciwnie.
Stanęło na tym, że Sol musiała rozebrać się i wciągnąć małą do wody. Wcześniej jednak wyjęła ług i nad garnkiem, w ciepłej wodzie, wyszorowała włosy i twarz dziewczyny. Meta wiła się i piszczała, była pewna, że umrze. Sytuację pogarszał fakt, że Sol natarła ją brzozowymi gałązkami i rozgrzana skóra niemal płonęła.
– Spójrz! – wrzasnęła Sol; musiała krzyczeć, by zagłuszyć płacz Mety. – Zajrzyj do garnka! Zobacz, ile wszy i pcheł, i czort wie czego jeszcze. To wszystko żyło na tobie! Wskakuj do strumienia, pozbędziemy się reszty!