– Co ja zrobiłem mojej gołąbeczce? – powiedział z żalem. – Ta mała rączka krwawi!
Scałował krew, uścisnął jej dłoń i mocno przytulił do siebie.
– Cicho, cicho, nie płacz już, mój gołąbeczku. Twój silny mąż jest tutaj, zajmie się wszystkim. Wiesz przecież, że kocham cię nad życie i że chcę jedynie twojego dobra. Tak mnie boli, kiedy cię pouczam, ale musimy przecież pozbyć się tych twoich wymysłów, prawda?
Liv powoli przychodziła do siebie, wyprostowała się. Skinieniem głowy potwierdziła jego słowa, ale jej spojrzenie przypominało wzrok zranionego zwierzęcia.
– Wszystko już dobrze – powiedział. – A wieczorem, kochanie, zabawimy się, dobrze? Moja gołąbeczka nie odmówi swojemu mężulkowi?
Największym wysiłkiem woli opanowała dreszcz. Dobrze znała te ich chwile zabawy. Ona musiała być całkowicie bierna i tylko z wdzięcznością przyjmować jego pieszczoty.
ROZDZIAŁ VII
Słońce już zaszło, ale mimo to nadal było jasno, kiedy Sol nagle stanęła nad głęboką rozpadliną, daleko, daleko od wszelkich zabudowań, w głębi ciemnego lasu.
Była zmęczona, głodna i zniechęcona po bezładnej wędrówce trwającej całe popołudnie i wieczór.
Czego właściwie szukała? Opuszczonego miejsca, które przestało odgrywać właściwą mu rolę już całe wieki temu? Gdzie przywiodła ją jakaś stara opowieść o czarownicach, które zbierały się tu w zamierzchłych czasach?
Zadrżała. Nigdy jeszcze nie czuła się tak samotna jak w tej chwili.
Została już tylko ona jedna. Co właściwie tu robi?
Z westchnieniem spojrzała w dół.
Zwęglone resztki, pozostałość po rytuałach odprawianych na dnie rozpadliny, wyraźnie przemawiały swoim językiem.
To musiała być Szczelina Ansgara.
Chyba nie tego Ansgara, który schrystianizował Skandynawię? Wcale też nie było tu otchłani. Z miejsca, w którym stała, widziała całe porośnięte trawą dno rozpadliny. Czego to ludzie nie potrafią wymyślić!
Palenisko, które tak często było używane…
Czy to możliwe, by nadal istniały jakieś…
Nie, to na pewno ślady pozostawione przez drwali.
Nie może robić sobie zbyt wielkich nadziei.
Ale Sol, tak dotkliwie odczuwająca samotność w obcym kraju, głęboko w lesie, zdecydowana była stawić się w tym miejscu wieczorem następnego dnia podczas pełni księżyca. Może uda się jej odebrać przesłanie lub choćby sygnał od zmarłych, od wygnanych, przepędzonych nieszczęśników, którzy kiedyś tutaj się zbierali? Spróbuje nawiązać bodaj cienką nić porozumienia z ich duszami, ona, obca w świecie zwykłych ludzi.
Odeszła smutna w poszukiwaniu miejsca na nocleg dla siebie i konia.
Nad morzem, nad kurhanami w Brosarps Backar i nad Szczeliną Ansgara, znajdującą się w głębi lądu w tajemniczym lesie, świecił księżyc w pełni. Wzmagający się wiatr targał włosy Sol. Dziewczyna z rozmysłem spowiła się w czerń. Na końcu długiego kija przywiązała kosmyk włosów odcięty staremu rozbójnikowi. Powiewał teraz na silnym wietrze.
Nadszedł czwartkowy wieczór, powędrowała więc do Szczeliny Ansgara.
Już z oddali wyczuła zapach ogniska. Kiedy podeszła bliżej, zobaczyła słup gęstego dymu wydobywający się z rozpadliny i wędrujący już wysoko w koronach drzew. Serce zabiło jej mocniej.
To na pewno drwale, pomyślała. Ale co oni tu robią w nocy?
Smolarze? Nie widziała jednak ich śladów.
Przystanęła i zajrzała w dół.
W rozpadlinie płonął ogień. Wokół niego siedziało troje ludzi. Troje samotnych ludzi, w tym dwie kobiety. Co tu robiły kobiety o tej porze?
Widziała, że rozmawiają i patykami grzebią w węglach, oni…
Sol zamknęła oczy i odetchnęła głęboko.
Te kobiety to czarownice! Nie mogła się mylić!
Długo stała nieruchomo.
Zaraz mnie zauważą, pomyślała. Wyglądam chyba dostatecznie dramatycznie, z włosami i suknią powiewającą na wietrze, z wzniesionym kijem czarownic, podświetlona od tyłu blaskiem księżyca.
Sol zawsze lubiła dramatyzować.
Nie zdążyła jeszcze w pełni uruchomić swej wybujałej wyobraźni, gdy jedna z kobiet z wyraźnym podnieceniem wskazała na nią palcem. Druga kobieta i mężczyzna wstali, przerażeni. Długo trwali bez ruchu, podczas gdy Sol schodziła w dół po stromiźnie.
Podeszła do nich bardzo blisko. Czuła się cokolwiek niepewnie widząc, jak bacznie się jej przyglądają i oceniają.
Milczenie przedłużało się. Przez głowę Sol przemknęła myśl, że tu, w szczelinie, jest tak zacisznie.
– Bądź pozdrowiona, córo Ludzi Lodu!
Sol drgnęła. Przemówiła kobieta, która zauważyła ją pierwsza i nie wstała wraz z pozostałymi. Głos miała zachrypnięty.
– A więc znacie mnie? Znacie Ludzi Lodu?
Kobieta poprosiła ją, by spoczęła; pozostali także usiedli.
– Nie, nie znam cię – uśmiechnęła się staruszka. – Ale imię Ludzi Lodu głośne jest w naszych kręgach. Nie można nie rozpoznać waszych oczu. Ale, o ile wiem, mieszkali w Trondelag aż do czasu, gdy zostali zgładzeni jakieś piętnaście lat temu. Jak to się stało, że jesteś tutaj?
– To długa historia – odparła Sol. – Dowiedziałam się o czarownicach z Brosarps Backar od mojej starej krewniaczki Hanny, a ponieważ jestem chyba jedyną spośród prawdziwych Ludzi Lodu, tęskniłam za spotkaniem z wami przez całe swoje życie.
– Hanna? – powtórzyła stara kobieta, ubrana w ciemne szaty i szal, zakrywający nawet jej twarz. – Hanna? Matka mojego ojca słyszała o pewnej Hannie z rodu Ludzi Lodu, która miała niezwykłe zdolności. Ale czy to może być ona?
– To bardzo prawdopodobne. Nauczyłam się od niej wszystkiego, co potrafię.
– Jak dostałaś się tu z Brosarp? – zapytała druga kobieta.
Sol uśmiechnęła się.
– Jeśli ma się w życiu tylko jedno marzenie, robi się wszystko, by je spełnić. Pomogła mi para staruszków. Zrobili to, ponieważ zrozumieli, kim jestem. Ale żołnierze wójta napotkają u nich na mur milczenia.
– To dobrze – rzekła kobieta.
Sol była szczęśliwa niemal do szaleństwa. Zaprosili ją na prosty posiłek. Teraz, odpowiadając na rozliczne pytania, mogła przyjrzeć się im uważniej.
W wyglądzie staruszki zdumiewał kontrast między skórą, delikatną i gładką jak u młodej dziewczyny, a siwymi włosami i bezzębnymi szczękami. Druga, kobieta w średnim wieku, była wyniszczona chorobą. Miała przerzedzone, zmatowiałe włosy i zbyt wcześnie zwiędłą skórę. Była chuda i blada; ani chusty, ani ciepło ogniska nie były w stanie już jej rozgrzać. Nieustannie zanosiła się suchym, męczącym kaszlem. Sol nie mogła wyzbyć się obawy, że kobieta, goniąc resztkami sił, za chwilę upadnie.
Mężczyzna był przedziwnym, trudnym do opisania, milczącym typem. Bardzo wysoki i chudy, sprawiał wrażenie, jakby jego członki zostały ze sobą połączone przypadkowo. W podłużnej twarzy osadzone były smutne oczy. Nadgarstki nosiły głębokie ślady po kajdanach wójta.
Wizyta Sol wyraźnie ich ożywiła.
Kiedy opowiedziała o swoich przeżyciach, chciała dowiedzieć się czegoś o nich. Usłyszała gorzkie opowieści o nędznym życiu w ciągłym strachu i przerażeniu.
Księżyc zniknął z ich pola widzenia. Noc wokół była ciemna, a im, którzy siedzieli przy świetle ogniska, wydawała się jeszcze ciemniejsza.
– Zostało nas już niewiele – westchnęła staruszka. – Nic dziwnego, skoro kościół i władze tak się rozbestwiły. Kiedy nie mogą znaleźć nas, łapią kogo popadnie. Wiesz pewnie, dziewczyno, że nie obchodzi ich, kogo biorą. Zwykłe, dobre kobiety, które z czarami nic wspólnego nie mają, więzione są na podstawie bezzasadnych pomówień złych sąsiadów. Moje serce często płacze nad tymi nieszczęśnicami. My, mający niechętnie widziane zdolności, które mimo wszystko tak bardzo kochamy; musimy być po trzykroć bardziej ostrożni. Pięćdziesiąt lat temu było nas w Danii dużo, teraz została tylko garstka. Większość z nas jest dziś tutaj.