Kolejno wyłaniały się z ciemności widma zamęczonych na śmierć dawno temu. Wrażliwi ludzie czasami potrafili dostrzec przez jedno mgnienie oka ich cienie.
To był świat Sol, do niego właśnie należała. Ona widziała i w pełni wyczuwała rozpacz, jaka była udziałem zamkniętych w tej dziurze skazańców, świadomych swego losu, pewnych, że ratunek nigdy nie nadejdzie, że jedyne, co ich czeka, to powolna śmierć w męczarniach.
Naraz wszystkie zjawy zniknęły. Usłyszała ciężkie kroki w korytarzu.
U wejścia stanął Jacob Skille.
– Jesteś tu? – zapytał szorstko.
Sol zawahała się tylko przez moment, zanim znalazła wyjaśnienie.
– Tak, słyszałam, że za mną idziesz. Przyszłam więc tu, gdzie na pewno nikt nam nie przeszkodzi.
On nie wyczuwał nastroju tego miejsca.
– Tak. Tutaj nikt nie przyjdzie.
Kochali się w blasku księżyca. Z rozpaczą, wymyślnie. Sol przekazała mu to, czego nauczyła się podczas wyprawy na Blokksberg, a Jacob był zdolnym i chętnym uczniem. Czuła, że z każdą chwilą staje się coraz bardziej pewny w roli kochanka.
Naturalnie nie dowiedział się, skąd wzięły się jej rozmaite pomysły, sądził, że to on zachęcił ją, by przeszła samą siebie.
Robił wszystko, o co go prosiła, spędzili w ten sposób fantastyczne chwile. Nie wiedział, że kocha się z kobietą w otoczeniu szczątków zmarłych.
Sol wróciła na miejsce noclegu w głębokiej rozpaczy. Przeklinała cicho swoją bezsilność, płakała, nie roniąc łez.
To już nie to. Ziemska erotyka przestała jej wystarczać. Potrzebowała o wiele silniejszych podniet.
ROZDZIAŁ IX
Następnego dnia rano rozstały się z pogrążonym w smutku Jacobem. Podróż morska okazała się niezwykle męcząca, ale dotarły do Oslo pół dnia wcześniej niż Dag. Przypłynęły do miasta przed południem.
Zatrzymały się w zajeździe i tam Sol pozostawiła wycieńczoną Metę. Dziewczynka wprawdzie nie chorowała na morzu, ale podczas całej podróży nie zmrużyła oka. Przeprawa przez morze w takiej łupince orzecha – tak się jej wydawało – doprowadzała ją do szaleństwa. Kurczowo czepiała się Sol i zawzięcie pilnowała, by na jej ubóstwianą opiekunkę nie rzucił się wąż morski, kiedy ona choćby na moment spuści z niej oko.
W zajeździe Sol nakazała jej zamknąć drzwi do sypialni i nie otwierać nikomu.
– Chcę tylko odwiedzić siostrę, która mieszka tu w mieście – wyjaśniła. – A ty nie możesz ze mną iść taka zmęczona. Zasypiasz na stojąco. Niedługo wrócę.
Meta usiłowała protestować, łóżko jednak było zbyt kuszące.
Sol usłyszała, że dziewczynka zamknęła drzwi od wewnątrz, a gwałtowny łomot wskazywał, że rzuciła się do łóżka w ubraniu.
Dobranoc, śpij dobrze, pomyślała Sol, udając się na poszukiwanie domu Bereniusów.
Wygląd Liv wstrząsnął nią do głębi. Przez chwilę siostra wpatrywała się w Sol, jakby nie pojmując, kogo widzi.
– Ależ, Liv – zaśmiała się Sol zmieszana. – To ja, Sol, twoja niemożliwa siostra.
– Sol? Ty… tutaj? W tym domu? Och, Sol!
Nareszcie zrozumiała, że ma gościa! Uszczęśliwiona przytuliła się do starszej siostry, jakby chciała zatrzymać ją na zawsze.
– Kochana moja! – powiedziała Sol zdumiona. – Jak ty wyglądasz? Gdyby nie kolor włosów, choć i one są matowe, bez dawnego połysku, nigdy bym cię nie poznała. Taka jesteś zmieniona!
Dłonie Liv drżały, kiedy pokazywała Sol swoje piękne komnaty. Raz po raz dotykała ze strachem włosów w obawie, że mąż może również uznać je za brzydkie.
– D-dlacz-czego z-z-zmieniona?
Sol na moment zaniemówiła. Liv nigdy dotąd się nie jąkała.
– Ważysz połowę tego, co kiedyś. W podkrążonych oczach czai się strach. Myślałam, że jesteś zdrowa, że wszystko układa się jak najlepiej. Tak pisali w listach z Lipowej Alei. Wspaniały dom i… Jesteś tutaj sama?
– Teściowa ma dzisiaj swój dzień plotek, poszła do żony kupca bławatnego, Samuelsena. Zostanie tam prawie przez cały dzień. Och, Sol, jak d-dobrze zoba-a-czyć kogoś ze swoich, m-mówić swobodnie, wiedzieć, że nie będziesz mnie strofować i poprawiać…
Wybuchnęła płaczem.
Sol objęła ją silnymi ramionami, z przerażeniem słuchając gwałtownych szlochów, które dławione przez długie tygodnie wybuchły teraz ze zdwojoną siłą.
Kiedy młodsza siostra nieco się uspokoiła, Sol usłyszała całą historię. Było to nieuniknione, Liv nie mogła utrzymać dłużej w tajemnicy swojej gehenny.
– Starałam się być lojalna, nie chcę mówić o swoim mężu za jego plecami, ale…
– Musisz to teraz powiedzieć! – orzekła Sol. – I ty, i ja dobrze wiemy, że trzeba o tym porozmawiać.
– On mnie zmienia, Sol! Według swoich marzeń o uległej, głupiej i służalczej żonie. Krytykuje wszystko, czego nauczyłam się w domu, i…
– Naprawdę? – wykrzyknęła Sol rozgniewana. – Na całym świecie nie ma lepszych rodziców od naszych!
– Ja też tak uważam, ale Berenius wyraża się o nich z pogardą.
– Nazywasz go Berenius? Przecież to śmieszne!
– Bogu dzięki, a więc ty też jesteś tego zdania? Sądziłam, że to tylko ja oszalałam. A jego matka…
Wyrzuciła z siebie wszystko jednym tchem. Sol słuchała, osłupiała z żalu i przerażenia. Nie móc przyjąć nikogo z rodziny ani pojechać do domu, nie móc rysować, nie móc okazać żadnego przejawu inteligencji. To było barbarzyńskie, nieludzkie!
Złamane lilie, pomyślała ze smutkiem. Ona, Sol, zuchwała i nienawykła do norm zwykłego, przyzwoitego życia musiała w ciągu tygodnia zaopiekować się aż dwiema młodymi dziewczętami, które potrzebowały jej pomocy! Tak jakby to ona właśnie była opoką! Przedziwne!
– A jeśli chodzi o powinności mał… – zaczęła Liv, urwała jednak w pół słowa. – Och, nie, wybacz!
– Nie, powiedz mi o wszystkim!
– Nie, nie proś mnie o to, Sol, chyba nie potrafię mówić o sprawach tak intymnych!
– Jak chcesz, nie będę cię zmuszać.
– Sol, jestem załamana. Czy rzeczywiście do niczego się nie nadaję? Tak usilnie się staram, ale cokolwiek zrobię, wszystko i tak jest źle.
– Ty niczego złego nie zrobiłaś. Cała wina leży po jego stronie.
Nareszcie padły wymarzone słowa! Teraz Liv nie była już w stanie niczego ukryć, musiała wyrzucić z siebie wszystko. Mówiła o bezustannym lęku, niepewności i samotności, które przeżywała w ciągu tych miesięcy.
Sol była wstrząśnięta.
A kiedy przypadkiem zobaczyła na ramieniu siostry ślady po uderzeniach szpicrutą, miarka się przebrała. Diabli wzięli dobre wychowanie. W straszliwym gniewie Sol wyrzuciła z siebie wiązankę tak wymyślnych przekleństw, że rzuciłyby na kolana najbardziej zatwardziałych bluźnierców.
Liv szeroko otworzyła usta, ze zdziwienia zaparło jej dech w piersiach.
Sol podniosła ją z sofy, na której siedziały.
– Chodź – powiedziała. – Przespacerujemy się do portu. Niedługo przybędzie statek Daga. Wyjdziemy mu na spotkanie.
– Dag? Dag przyjeżdża?
– Tak, mamy się spotkać w Oslo.
– Dag… – powiedziała Liv cicho. – Czy przywiezie ze sobą pannę Trolle?
– Jaką pannę Trolle? Nigdy nie było żadnej panny Trolle.
– Myślałam…
– To tylko gadanie. Dag nie miał czasu na nic innego poza nauką. Czasami może jakiś salonowy flirt, ale tak robią wszyscy.
– Ale mnie nie wolno wychodzić.
– Nie wolno? W naszej rodzinie nie istnieją zakazy. Wszystkim wszystko wolno na własną odpowiedzialność. – Sol przez moment zastanowiła się, w jaki sposób wykorzystała swoją własną swobodę, ale to było teraz bez znaczenia. – Chodź, nie zniosę sprzeciwów.
Godzinę później przypatrywały się statkowi, który przybijał do portu. Rozmawiały o wszystkim, nie mówiąc już o smutnym losie Liv, i dziewczyna zaczęła uśmiechać się po raz pierwszy od kilku miesięcy.