Wszystko zaczęło się od niesympatycznego towarzysza zabaw w Dolinie Ludzi Lodu. Syna Abelone w ogóle nie brała pod uwagę, traktowała to wyłącznie jako wprawkę. O malcu nie wiedział nikt. Dokuczał bardzo Liv i Dagowi. Wszyscy byli przekonani, że zmarł śmiercią naturalną.
Tak, bezustannie musiała czuwać, by nikt nie krzywdził i nie mówił źle o jej najbliższych. Gdy chodziło o zło panujące na świecie, byli jak dzieci, bezbronni i naiwni. To ona musiała ich chronić, pilnować, by mogli żyć w spokoju. Czasami gniewała ją ich bezradność!
Potem byli rozbójnicy w zajeździe w Dovre. Ci, którzy chcieli skrzywdzić ciotkę Charlottę, dobrą wróżkę rodziny.
Kościelny… Wtedy zabawiła się naprawdę!
Pan Johan… Trochę było jej go żal, ale uznała to za sprawę wyższej, najwyższej konieczności.
I jeszcze kilku trudniejszych pacjentów Tengela. Ich jednak nie warto liczyć, i tak stali już jedną nogą w grobie.
A jak było w Kopenhadze? Nie, tam nad sobą panowała.
Potem jeszcze dwóch rozbójników w Skanii. Samoobrona bez żadnej finezji, ale miała zbyt mało czasu.
Następnie teściowa Liv. Z tej rozprawy była o wiele bardziej zadowolona. Inteligentnie i metodycznie zaplanowana. A teraz Laurents. Tu również jej się udało.
Długa lista… Ostatnio wydłużała się w zawrotnym tempie, ale to nie był koniec. Najważniejsza ofiara nadal jeszcze czekała. O tym jednak nie wiedziała nawet Sol.
W Oslo w pięknym salonie stała rozdygotana Liv. Ściskała dłonie, aby nie trzęsły się jej tak mocno. Nie potrafiła jednak opanować drżenia całego ciała.
On nie żyje, myślała. Nie żyje i nigdy już tu nie przyjdzie.
Może dobrze się stało, że napięte do granic wytrzymałości nerwy Liv odmawiały posłuszeństwa. Mogła tylko drżeć. W jej skołatanej głowie snuły się już natrętne myśli, których nie byłaby w stanie wytrzymać. Niedobre myśli, jakie owładnęły jej umysłem w chwili, gdy dowiedziała się o śmierci teściowej, były ciężarem nie do udźwignięcia. Nie wolno mi odczuwać ulgi, powtarzała sobie, ja… Nie, nie chciałam jej śmieci! Nie chciałam! Niech Bóg zmiłuje się nade mną!
A teraz Laurents.
Nie myśleć, nie myśleć, moje sumienie tego nie zniesie. Pogrzeb, jak przez to przejdę? Czy nikt nie pomoże mi w załatwieniu praktycznych spraw? Żebym mogła choć przez moment pomyśleć o czymś innym! Burza, która wzbiera we mnie, rozsadzi mnie na kawałki, zmiecie z powierzchni…
Ktoś nadchodzi. Znajome głosy. Znane, kochane głosy.
Do pokoju wsunęła się Sol, zaraz za nią inni. Liv widziała wokół siebie pełne niepokoju twarze i ramiona, gotowe do serdecznych objęć. Była wśród nich matka, czuła, z oczami błyszczącymi od łez, powtarzająca raz po raz „chuda” i „ukochane dziecko”. I szczebiocząca Sol. Był też Dag i Charlotta. Wszyscy patrzyli na nią zatroskani. Ona jednak widziała ich jak przez mgłę.
W drzwiach stanął Tengel. Wpatrywał się w córkę, którą kołysał na rękach, kiedy przechodziła dziecięce choroby, którą trzymał na kolanach, gdy wymawiała pierwsze sylaby, która zawsze tak tkliwie i łagodnie uśmiechała się do całego świata. Nie poznawał jej. Nieruchoma, wychudzona twarz z sinymi cieniami pod oczami, zmatowiałe włosy i ten otępiały wzrok…
Tengel odwrócił się i zasłonił twarz rękami. Wiedział teraz, czym jest nienawiść. Laurents Berenius i jego matka mogli być tylko wdzięczni losowi, że ich śmierć nastąpiła tak szybko i bezboleśnie.
Westchnął głęboko i otarł łzy. Silje i on tyle razy zamierzali przyjechać do niej w odwiedziny, mimo że Liv wyraźnie sprzeciwiała się ich wizycie. Delikatność brała górę, gdyż córka stale prosiła, by wstrzymali się trochę, wymawiając się, że dom nie jest jeszcze w pełni umeblowany lub że Laurents wyjechał, a bardzo chciałby spotkać się z nimi. Zawsze był jakiś powód.
Teraz otaczało Liv wiele osób. Wszyscy chcieli ją uściskać i służyć pomocą. Jednak jej twarz nadal była nieruchoma. Tengela ogarniał lęk, straszliwy lęk!
Stała właśnie samotnie i spoglądała na niego. Tengel zbliżył się, a ona rzuciła się w mu objęcia. Nowe łzy popłynęły po jego policzkach, usłyszał zalękniony szept:
– Zabierz mnie do domu, ojcze!
– Tak – odszepnął. On także nie mógł mówić normalnie. – Pojedziesz do domu, najdroższa. Wszyscy na ciebie czekamy.
Liv wróciła do domu, blada, zmęczona i żałośnie chuda. Cicho kręciła się po gospodarstwie. Od czasu do czasu wybierała się na przechadzkę do Grastensholm, gdzie odbywała długie rozmowy z Dagiem. Tych dwoje zawsze było ze sobą najbliżej. Charlotta trzymała się z boku, podsuwając im tylko przysmaki i troszcząc się, by niczego im nie brakowało.
Liv i Dag wędrowali przez łąki.
– Proszę cię, Liv! Dlaczego nie możesz powiedzieć, co cię gnębi? – W głosie Daga brzmiało rozpaczliwe błaganie. – Wiem, że jesteś głęboko zraniona – ciągnął. – Wszyscy to zauważyliśmy już wtedy, gdy przyjechaliśmy po ciebie. Nie uporasz się z tym, dopóki nie porozmawiasz z kimś szczerze. Oni oboje nie żyją, Liv! Czego się boisz?
Splatała i rozplatała palce.
– Nie śmiem tego powiedzieć głośno.
– Musisz! Inaczej nigdy z tego nie wyjdziesz.
Pokiwała głową. Przez chwilę milczała, w końcu zmusiła się do mówienia.
– Czuję się winna, Dagu!
Wziął ją za rękę i zauważył, że jest lodowato zimna.
– Co masz na myśli?
– Nie chcę powiedzieć, że wprost życzyłam sobie śmierci Laurentsa. Ale moje myśli stale krążyły wokół jednego: że nigdy nie zdołam wyrwać się z tego życia w poniżeniu. A to przecież oznacza to samo, co życzyć sobie, żeby on umarł, prawda?
– Nie, wcale tak nie uważam. To raczej była rezygnacja z twojej strony.
– Cóż, może i tak – powiedziała z wahaniem, ale ulżyło jej nieco.
Zatrzymali się.
– Liv, najmilsza przyjaciółko, postaraj się spojrzeć na to inaczej. Jak na doświadczenie, przez które musisz przejść. Wykorzystaj mnie jako kogoś, komu możesz się zwierzyć, kto zawsze będzie miał czas i cierpliwość, by cię wysłuchać. Tak bardzo chciałbym ci pomóc. Nie lękaj się powtarzania po wielekroć tego samego, jeżeli tego właśnie potrzebujesz. Musisz wszystko z siebie wyrzucić! Wtedy będziesz mogła zacząć od nowa.
– Och, Dagu! – Przytuliła głowę do jego ramienia. – Nigdy nie będę mogła zacząć niczego od nowa. Jestem bardziej złamana niż ci się wydaje.
Objął ją.
– Czas to najlepszy lekarz dla ciebie. Głowa do góry!
Odsunął Liv odrobinę od siebie i czule spoglądał w jej pełne rozpaczy oczy.
Nagle jego ciepły uśmiech zniknął. Zapadła cisza. Oczy Liv robiły się coraz większe, pojawiła się w nich bezradność.
Dag wstrzymał oddech. W tej chwili prawdy wypełnił ich oboje strach przed czymś niepojętym.
Liv żałośnie jęknęła i wyrwała się z jego objęć. Jak spłoszone zwierzątko pędziła przez łąki w kierunku Lipowej Alei.
Dag długo stał spoglądając za Liv, ale nie starał się jej zatrzymać. Przerażony i wstrząśnięty wrócił do Grastensholm.
Charlotta przycinała krzewy w ogrodzie różanym, który przed laty założyła jej matka pod oknami salonu.
– Wracasz sam? Myślałam, że Liv zje z nami.
Nie odpowiedział. Wpatrywał się w róże, ale ich nie dostrzegał.
Charlotta spojrzała na niego uważnie.
– Co się stało, Dagu?
Chrząknął.
– Nie musisz nic mówić – powiedziała cicho, wracając do swoich róż. – Zrozumiałam to już w dniu twego powrotu do domu, kiedy wspomniałeś o nieporozumieniu z panną Trolle i natarczywych zalotach Laurentsa.
– Tak, myślę, że już wtedy tkwiło to w mojej podświadomości. W głębi duszy doskonale wiedziałem, jak bardzo mi na niej zależy. Nie pozwoliłem jednak tej myśli rozwinąć się do końca. Była przecież zamężną kobietą. Ale dzisiaj… Właśnie teraz… – Matka czekała, pozwalając mu wyrzucić z siebie gorzką prawdę. – Nie rozumiałem siebie do tej pory, zawsze byliśmy traktowani jak rodzeństwo – mówił wzburzony. – Ale nim nie jesteśmy. Myślę, że Liv odczuwa podobnie, choć i ona ogromnie się przeraziła.