Nigdy jednak go nie spotkała.
Nie spędziła jeszcze w Oslo pełnych trzech dni, kiedy już wpadła w tarapaty.
Wyszła po zakupy. Stała przy jednym z kramów z zamiarem kupienia pięknie garbowanej, zdobionej narzuty ze skóry, która doskonale pasowała na łoże w najmniejszej sypialni. Większość mebli i drobiazgów pochodziła z Lipowej Alei, ale ciągle jeszcze w domu brakowało różnych sprzętów. Garbarz właśnie wyłożył narzutę i Sol kiwnęła głową na znak, że ją bierze.
W tej samej chwili przez tłum przedarła się dama wysokiego rodu i chwyciła za narzutę.
– Jest moja, ja ją kupuję.
– Nie – protestowała głośno Sol. – Przecież…
Kupiec okazał się człowiekiem słabego charakteru, nie potrafiącym zająć stanowiska. Wykonywał tylko polecenia osoby głośniej krzyczącej.
Sol wpadła w gniew tak gwałtowny, że całkiem się zapomniała. Zauważyła, że dama miała na sobie spódnicę, którą w talii przytrzymywała tasiemka.
– Niechaj spadnie z ciebie spódnica, ty stara kobyło. Niech wszyscy ujrzą, że masz do pokazania jedynie zwały tłuszczu – syknęła przez zęby.
Myślała o tym tak intensywnie, że na oczach zbiegowiska rozsupłały się węzły tasiemki i ciężka spódnica osunęła się na ziemię. Scena wzbudziła ogólną wesołość wszystkich obecnych.
Dama, usiłując ratować utraconą godność, wrzeszczała:
– Bierzcie ją! Chwytajcie tę czarownicę o złych oczach!
Sol nie brała tego do siebie. Była tak wzburzona, że prychała jak rozgniewana kotka i nie doceniając powagi sytuacji bez oporu dała się pojmać.
Dwóch silnych mężczyzn powiodło ją do położonej nie opodal siedziby burmistrza. Postępował za nimi tłum.
Wszystko to jakby wcale nie obchodziło Sol. Ludzie – ograniczone prostaki! Ona miała dużo potężniejszego obrońcę, który posunął się do tego, że przybrał ludzką postać, by do niej przybyć.
Wprowadzono ją do wielkiej sali, w której rozmawiało kilku mężów.
Tłum musiał zostać za drzwiami. Dwaj mężczyźni, którzy ją prowadzili, skłonili się głęboko.
– Ta kobieta uprawiała czary w biały dzień na ulicy – powiedział jeden z nich. – Nie ma co do tego żadnych wątpliwości.
Sol pojęła, że sam burmistrz był nieobecny, ale siedzący na sali byli jego najbliższymi współpracownikami.
Jeden z nich westchnął głośno.
– Och, dość już mam tego ciągłego marudzenia o czarownicach. To sprawa księdza, nie nasza!
– Hej, poczekaj no – powiedział drugi, mówiący z duńskim akcentem. – Już kiedyś widziałem tę kobietę! Na Boga, chyba tym razem naprawdę nam się udało!
Sol przyjrzała mu się uważnie, nie rozpoznała go jednak.
– To ta kobieta o żółtych, kocich oczach – ciągnął. – Ta, co bez śladu zniknęła z Kopenhagi po wywołaniu skandalu. Tak, moi panowie, należy jej dobrze pilnować. Ona potrafi więcej niż zwykły pacierz! Po Kopenhadze roznosiły się plotki, że umie zmusić ludzi, by pełzali po ziemi jak węże, i wiele jeszcze gorszych rzeczy! – Mężczyźnie przeszły ciarki po grzbiecie. – Nie, nie chcę mieć z nią nic wspólnego. Powóz wojewody czeka gotowy do drogi. Wyślijcie ją do niego, on lepiej się na tym zna.
Tak też postanowiono. Wyznaczono człowieka do pilnowania Sol i wyprowadzono ją tylnym wyjściem.
Przeszła przez dziedziniec, zmierzając do powozu. Nareszcie zaczęła sobie zdawać sprawę, co się stało, i ogarnął ją strach. Nie o siebie, ale o rodzinę. Postanowiła, że nie zdradzi swego imienia…
Woźnica, który przygotowywał powóz, odwrócił się, chcąc zobaczyć, kogo przyjdzie mu wieźć tym razem. Był silnie zbudowanym, jasnowłosym mężczyzną, dość przystojnym, ale z wyrazem bezdennej pustki w oczach.
Sol usłyszała jego westchnienie. Spojrzała na niego raz jeszcze.
W ostatniej chwili opanowała się, by głośno nie krzyknąć.
Klaus! Jej pierwsza zdobycz!
Upłynęło siedem lat, ale w jego wejrzeniu mogła wyczytać, że nigdy jej nie zapomniał. No tak, zgadza się, miał przecież pracować w stajniach wojewody.
Posłała mu ostrzegawcze spojrzenie i wsiadła do prostego powozu. Żołnierz, który miał jej pilnować, szedł za nią. Miał ze sobą pismo, w którym na pewno znajdowało się wszystko na temat Sol.
Planowała przerwać podróż, nim dojadą do siedziby wojewody. Klaus jej w tym pomoże.
Żołnierz nie stanowił większego problemu. Trzeba tylko znaleźć odpowiednie miejsce…
Klaus wspiął się na kozioł. Powóz potoczył się przez podwórze i dalej boczną ulicą, na której nie czaił się żądny sensacji motłoch.
Żołnierz pochylił się ku woźnicy.
– Tym razem nam się powiodło – powiedział podniecony. – To podobno najgroźniejsza czarownica w całej Skandynawii.
– Ona? – Klaus rzucił Sol przerażone spojrzenie.
– Tak. Pójdzie prosto na męki, będą ją łamać kołem. A potem stos. Sądzę, że sam biskup będzie się przyglądał tej zabawie.
– Ależ oni nie mogą jej spalić! – Sol słyszała rozpacz w głosie Klausa.
– Rzeczywiście jest śliczna, z tym się zgadzam. Ale takie są najgorsze.
Klaus jęknął i jakby skurczył się w sobie.
Wjechali w las. Żołnierz, zanosząc się zwycięskim chichotem, przeszedł obok Sol i stanął z tyłu wozu na szeroko rozstawionych nogach.
To chyba niezłe miejsce, pomyślała Sol, przez cały czas zachowując zimną krew, jak gdyby to nie o nią chodziło.
Nieoczekiwanie wydała z siebie rozdzierający krzyk. Zabrzmiał jak głos atakującego zdobycz drapieżnego ptaka. Jednocześnie z podłogi powozu podniosła zgrzebło i cisnęła w grzbiet konia tak mocno, że wbiło się ostrymi kolcami.
Koń zarżał spłoszony i mocno szarpnął do przodu. Żołnierz stracił równowagę i wypadł z odkrytego powozu. Zwierzę, dziko wierzgając, pędziło naprzód przez las. Klaus został wyrzucony ze swego siedzenia i Sol musiała mu pomóc odzyskać kontrolę nad pojazdem.
– Jesteście szalona – wysapał, kiedy już wrócił na miejsce. – Jak myślicie, co powie na to wojewoda?
– A jak sądzisz, co on powie, jeżeli pozwolę się tam zawieźć? – odparła Sol szyderczo, przejmując od niego lejce. – Spali mnie żywcem, gdy tylko skończy torturować.
– Nie! Nie, tego nie wolno mu zrobić! Widziałem, co robią z czarownicami! To okropne!
– Więc dobrze, wypuść mnie tutaj. Sam możesz wracać do swojej stajni – powiedziała Sol, podnosząc pismo do wojewody, które zostało w powozie.
– Nie mogę tam wrócić bez więźnia, zrozumcie! Pojadę z wami!
– A więc pospiesz się, zanim ktoś nadejdzie!
– A koń i powóz?
– Powozu zabrać nie możemy, a konia wyprząc nie zdążymy. Nie wiem, co stało się z żołnierzem, może nadbiec w każdej chwili.
– O nie, z pewnością nie – powiedział Klaus ze smutkiem, zeskakując z kozła. – On już nigdy nie będzie biegał.
Klaus poklepał konia po grzbiecie.
– Do domu! Wracaj do domu! – zawołał do niego przyjaźnie.
Zwierzę znikło za drzewami, z łomotem ciągnąc za sobą powóz. Długo jeszcze mieli w uszach ten dźwięk.
Sami zboczyli z drogi w głąb lasu. Z początku biegli co sił w nogach po głębokich mchach wśród nagich skał, w końcu zwolnili.
– Gdzie my jesteśmy? – zapytała Sol, z trudem chwytając oddech. Zatrzymała się na szczycie wzgórza, wokół nich rozciągały się lasy, wszędzie lasy. Gdzieś daleko na południu lśniła woda Oslofjordu.
– Nie wiem – odparł Klaus, któremu aż świszczało w płucach. – W każdym razie na północ od twierdzy Akershus.
No tak, tyle to i ona wiedziała.
Przyglądała mu się ukradkiem. Był naiwny i bezradny. Mogła jednak zrozumieć siebie jako czternastolatkę. Pociągał ją swoją toporną budową, prostą mimiką i promieniującą wprost męskością. Uśmiechnęła się.