Vernor Vinge
Otchłań w niebie
Dla Poula Andersona
Ucząc się pisać fantastykę naukową, korzystałem z wielu wzorów, lecz prace Poula Andersona znaczyły dla mnie więcej niż jakiekolwiek inne. Poul obdarzył mnie i świat ogromnym skarbem swych cudownych, zajmujących opowieści — i nadal to czyni. Na płaszczyźnie bardziej osobistej chciałem jeszcze raz podziękować Poulowi i Karen Andersonom za gościnność, jaką wiele lat temu, na początku lat sześćdziesiątych, okazali pewnemu młodemu pisarzowi science fiction.
Chciałbym podziękować za wsparcie i pomoc wszystkim niżej wymienionym osobom:Robertowi Cademy, Johnowi Carrollowi, Howardowi L. Davidsonowi, Bobowi Flemingowi, Leonardowi Fonerowi, Michaelowi Gannisowi, Jay R. Hill, Ericowi Hughesowi, Sharon Jarvis, Yoji Kondo, Cherie Kushner, Timowi Mayfcwi, Keithowi Mayersowi, Mary Q. Smith i Joan D. Vinge.
Jestem także bardzo wdzięczny Jamesowi Frenkelowi za cenne uwagi i poprawki, jakie wniósł do tej książki, i za wnikliwą analizę jej poprzednich wersji.
Akcja tej książki toczy się w przyszłości odległej o tysiące lat. Ówczesny język, pisany i mówiony, niewiele ma wspólnego z dzisiejszym. Warto jednak zaznaczyć, że początkowy dźwięk w „Queng Ho” jest taki sam jak ten w angielskim słowie „checker”. (Trixia Bonsol zrozumiałaby ten problem!).
Prolog
Poszukiwania obejmowały obszar ponad stu lat świetlnych i trwały już osiem wieków. Zawsze była to tajna misja, o której nie wiedziała nawet część spośród jej uczestników. Początkowo były to tylko zaszyfrowane wiadomości ukryte w transmisjach radiowych. Mijały dziesięciolecia i wieki. Pojawiały się różne wskazówki, rozmowy ze współpasażerami Mężczyzny, co najmniej kilka sprzecznych hipotez: Mężczyzna był teraz sam i oddalał się coraz bardziej od pościgu; Mężczyzna umarł, nim jeszcze pościg się rozpoczął; Mężczyzna miał flotę wojenną i szykował się do ataku.
Z czasem niektóre hipotezy nabierały prawdopodobieństwa. Dowody były na tyle solidne, że kilka statków zmieniło trasę i poświęciło dziesiątki lat, by zgromadzić więcej danych. Opóźnienia i zmiany w harmonogramie przyniosły ogromne straty, poniosło je kilka spośród największych Rodzin kupieckich, które były na tyle bogate i jednocześnie tak zaangażowane w ten projekt, że machnęły na nie ręką. Tymczasem obszar poszukiwań coraz bardziej się zawężał; Mężczyzna podróżował samotnie, zmieniając od czasu do czasu tożsamość, przenosząc się ze statku na statek i zawsze poruszając się w tym samym kierunku, do tego zakątka Ludzkiej Przestrzeni. Poszukiwania obejmowały już tylko pięćdziesiąt lat świetlnych, potem dwadzieścia, wreszcie pół tuzina układów gwiazdowych.
Wreszcie pościg dotarł do małego świata na obrzeżach Ludzkiej Przestrzeni. Teraz Sammy mógł zaangażować do poszukiwań całą flotę. Załoga, a nawet większość właścicieli, nie znała prawdziwego celu misji, lecz Sammy miał szansę zakończyć wreszcie poszukiwania.
Sammy osobiście wylądował na powierzchni Trilandu. Właściwie kapitan floty nie powinien zajmować się szczegółowymi zadaniami, ale tym razem miało to sens; Sammy był jedynym człowiekiem w całej flocie, który znał Mężczyznę osobiście. A biorąc pod uwagę popularność jego floty w tym świecie, mógł poradzić sobie szybko z wszelkimi biurokratycznymi bzdurami. Były to dobre powody… ale Sammy i bez nich pofatygowałby się na planetę. Czekałem tak długo i za chwilę wreszcie go będę miał.
— Dlaczego miałbym kogoś dla was szukać? Nie jestem waszą matką! — Niski, drobny mężczyzna wycofał się w głąb swego biura. Drzwi za jego plecami uchyliły się lekko, a Sammy dojrzał w wąskiej szparze twarz dziecka spoglądającego na nich ze strachem. Mężczyzna stanowczo zatrzasnął drzwi. Potem spojrzał gniewnie na funkcjonariuszy Departamentu Leśnictwa, którzy weszli do budynku przed Sammym. — Powtarzam wam raz jeszcze; pracuję wyłącznie w sieci. Jeśli nie znaleźliście tam tego, co was interesuje, to ja nie mogę wam pomóc.
— Przepraszam. — Sammy poklepał najbliższego policjanta po ramieniu. — Przepraszam. — Powoli przesuwał się przez szeregi swej ochrony.
Właściciel widział, że ktoś wysoki zmierza w jego stronę. Sięgnął do swego biurka. Boże. Jeśli rozrzuci swoje bazy danych po sieci, nic z niego nie wyciągną.
Lecz niski mężczyzna zastygł nagle w bezruchu i wpatrywał się ze zdumieniem w twarz Sammy’ego.
— Admirał?
— Um… kapitan floty, jeśli pan pozwoli.
— Tak, tak! Codziennie oglądamy pana w wiadomościach. Proszę, proszę usiąść! To pan jest zainteresowany tą sprawą?
Zmiana w zachowaniu właściciela przypominała otwieranie się kwiatu ku słońcu. Najwyraźniej Queng Ho byli równie popularni wśród mieszkańców miast jak w Departamencie Leśnictwa. Po kilku sekundach właściciel — „prywatny detektyw”, jak sam siebie nazywał — uruchomił programy poszukiwawcze.
— …Hmm. Nie ma pan nazwiska ani dobrego rysopisu, tylko prawdo podobną datę przybycia. Dobra… Leśnicy twierdzą, że ten człowiek mu siał stać się kimś, kto się nazywa Bidwel Ducanh. — Zerknął kątem oka na milczących funkcjonariuszy i uśmiechnął się. — Opanowali do perfekcji umiejętność wyciągania bzdurnych wniosków z niewystarczających danych. W tym wypadku jednak… — Dokonał jakiejś operacji w programie szukającym. — Bidwel Ducanh. Tak, teraz przypominam sobie tego faceta.
Jakieś sześćdziesiąt czy sto lat temu był dość popularną postacią. — Człowiek znikąd, o umiarkowanych zasobach pieniężnych i niezwykłym talencie do reklamowania własnej osoby. W ciągu trzydziestu lat zdobył po parcie kilku największych korporacji, a nawet przychylność Departamentu Leśnictwa. — Ducanh twierdził, że jest obywatelem miasta, ale wcale nie walczył o wolność. Chciał wydać pieniądze na jakiś szalony, długoterminowy projekt. Co to było? Chciał… — Prywatny detektyw podniósł wzrok znad swych danych, by spojrzeć ze zdumieniem na Sammy’ego. — Chciał sfinansować wyprawę do gwiazdy OnOff!
Sammy skinął tylko głową.
— Do diabła! Gdyby mu się udało, okręty Trilandu znajdowałyby się już w połowie drogi. — Detektyw milczał przez chwilę, jakby rozmyślając o utraconej szansie. Potem ponownie skupił się na danych. — I wie pan, że prawie mu się udało. Taki mały świat jak nasz zbankrutowałby, gdyby chciał zorganizować podobną ekspedycję na własną rękę. Ale sześćdziesiąt lat temu Triland odwiedził pojedynczy okręt Queng Ho. Oczywiście nie zamierzali zmieniać trasy, ale niektórzy zwolennicy projektu Ducanha mieli nadzieję, że jakoś im pomogą. Tyle że Ducanh nie chciał mieć nic wspólnego z tym pomysłem, nie chciał nawet rozmawiać z Queng Ho. Po tym wydarzeniu dla wielu ludzi Bidwel Ducanh stał się niewiarygodny… I w końcu Triland o nim zapomniał.
Wszystkie te fakty zapisane były w bazach danych Departamentu Leśnictwa.
— Tak. — Sammy skinął głową. — Chcielibyśmy wiedzieć, gdzie obecnie przebywa ten człowiek. — Do układu słonecznego Trilandu od sześćdziesięciu lat nie zawitał żaden okręt międzygwiezdny. On jest tutaj!
— Ach, więc przypuszcza pan, że on może mieć jakieś dodatkowe informacje, coś dla was użytecznego nawet po tym, co działo się przez ostatnie cztery lata?
Sammy pohamował wybuch gniewu. Po tylu stuleciach oczekiwania zdobędzie się przecież jeszcze na odrobinę cierpliwości.
— Tak — odparł, starając się zachować życzliwy ton. — Warto sprawdzić wszystkie ewentualności, nie uważa pan?
— Jasne. Dobrze pan trafił. Znam miasto na wylot, docieram do miejsc, których ci z leśnictwa nigdy nie sprawdzają. Naprawdę chcę panu pomóc. — Czekał na wyniki działania programu wyszukującego, nie był to więc całkiem zmarnowany czas. — Te obce sygnały radiowe zmienią nasz świat, a ja chciałbym, żeby moje dzieci… — Detektyw zamilkł nagle i zmarszczył brwi. — Ha! Niestety, spóźnił się pan, kapitanie. Ten Bidwel nie żyje już od dziesięciu lat.