Ezr ruszył w stronę budynku, a potem zauważył, że ktoś wyłączył jego wskaźnik.
— Gdzie? — Widział tylko cienie i szare ściany.
— Vinh. — W głosie Diema pobrzmiewała irytacja. — Obudź się, dobrze?
— Przepraszam. — Ezr czuł, jak się czerwieni; zbyt często popełniał ten błąd. Włączył widok wielowidmowy, a obraz przed jego oczami rozjarzył się nagle kolorami, które jego skafander widział w kilku zakresach widma.
W miejscu, gdzie przed chwilą rozciągała się nieprzenikniona ciemność, zobaczył teraz pudełko, o którym mówił Diem. Wisiało kilka metrów nad jego głową.
— Chwileczkę, muszę się tam jakoś dostać. — Podszedł do ściany. Podobnie jak większość innych budynków także i ten ozdobiony był szerokimi kamiennymi listwami. Analityk uważał, że są to schody. Przysłużyły się Vinhowi, choć wykorzystał je raczej jak szczeble drabiny niż stopnie. Już po kilku sekundach stał obok dziwnego przedmiotu.
Była to maszyna; po obu jej stronach znajdowały się grube nity, jakby żywcem wyjęte z kart jakiejś średniowiecznej powieści. Ezr wyciągnął z kieszeni skafandra czujnik i przystawił go do pudełka.
— Chcecie, żebym tego dotknął?
Diem nic nie odparł. Pytanie skierowane było do tych na górze. Vinh słyszał kilka głosów.
— Obejrzyj to jeszcze dokładniej. Czy na ściankach tego pudełka nie ma jakichś znaków? — Trixia! Wiedział, że będzie jednym z obserwatorów, ale i tak ogromnie się ucieszył, słysząc jej głos.
— Tak, proszę pani — odpowiedział i przeciągnął czujnikiem wzdłuż ścianek pudełka. Rzeczywiście, coś tam było, choć nie potrafił powiedzieć, czy to tylko zwykły napis, czy jakieś skomplikowane algorytmy. Jeśli napis, to nie dokonał szczególnie doniosłego odkrycia.
— Dobrze, teraz możesz dotknąć pudełka czujnikiem… — Inny głos, specjalista od akustyki. Ezr wykonał jego polecenie.
Mijały kolejne sekundy. Schody Pająków były tak strome, że musiał opierać się o ścianę. Mgiełka powietrznego śniegu unosiła się znad stopni i spływała w dół; czuł, jak grzejniki jego skafandra wyrównują chłód bijący od krawędzi stopni.
— To interesujące — przemówił ktoś wreszcie. — Ta maszyna to czujnik rodem z ciemnych wieków.
— Elektryczny? Przekazuje sygnały na odległość? — Vinh drgnął zaskoczony. Ostatnie słowa zostały wypowiedziane przez kobietę z akcentem Emergentów.
— Ach, dyrektor Reynolt, witam. Nie, to właśnie jest najdziwniejsze w tym urządzeniu. Nie przekazuje nigdzie żadnych sygnałów. „Źródłem zasilania” jest prawdopodobnie układ metalowych sprężyn. Mechanizm zegarowy — zna pani tego rodzaju urządzenia? — odmierza czas, a jednocześnie dostarcza energii. Właściwie jest to chyba jedyny nieskomplikowany mechanizm, który może pracować przez długi okres w tak niskiej temperaturze.
— Więc co on właściwie bada? — To Diem. Dobre pytanie. Wyobraźnia Vinha znów zaczęła pracować w przyspieszonym tempie. Może Pająki były znacznie inteligentniejsze, niż ktokolwiek przypuszczał? Może jego osoba pojawi się w ich raportach? A jeśli to pudełko było podłączone do jakiejś broni?
— Nie widzimy tu żadnej kamery, Diem, a mamy teraz bardzo dobry widok na wnętrze pudełka. Mechanizm zębatkowy przeciąga taśmę wykresów pod czterema różnymi pisakami. — Terminy rodem z tekstów Upadłych Cywilizacji. — Przypuszczam, że każdego dnia mechanizm przeciąga taśmę o kolejny odcinek, a pisaki notują temperaturę, ciśnienie… i dwie inne wartości, których nie jestem jeszcze pewien. — Każdego dnia, przez ponad dwieście lat. Prymitywne ludzkie cywilizacje musiałyby się bardzo natrudzić, by skonstruować mechanizm, który pracowałby tak długo, a do tego w tak niskiej temperaturze. — Mieliśmy szczęście, że włączył się właśnie wtedy, gdy tędy przechodziliście.
Potem zaczęli dyskutować o tym, jak czułe może być takie urządzenie i jak skomplikowana jest jego konstrukcja. Diem kazał Benny’emu i pozostałym przeszukać okolicę przy świetle latarek emitujących pikosekundowe impulsy. Nie doczekali się żadnej reakcji; w pobliżu nie było soczewek.
Tymczasem Vinh nadal stał oparty o ścianę budynku. Chłód zaczynał się powoli przesączać do wnętrza skafandra. Sprzęt ten nie był przeznaczony do długich pobytów w tak ekstremalnych warunkach. Ezr przekręcił się niezdarnie w miejscu, dzięki czemu mógł zajrzeć za róg budynku.
A po tej stronie z niektórych okien odpadły okiennice. Vinh odchylił się ostrożnie na bok, próbując dojrzeć, co kryje się we wnętrzu pokoju.
Wszystko pokryte było patyną śniegu powietrznego. Wzdłuż pomieszczenia ciągnęły się wysokie do pasa półki lub komody. Nad nimi na solidnej metalowej ramie wisiały kolejne rzędy regałów. Oba poziomy łączyły pajęcze schody. Oczywiście dla Pająków te meble nie były „wysokie do pasa”. Hm… Na górnych półkach leżały sterty jakichś przedmiotów. Każdy z nich stanowił zbiór płaskich tabliczek, złączonych luźno z jednej strony.
Niektóre były zamknięte, inne rozłożone niczym wachlarze.
Nagłe zrozumienie przeniknęło go niczym impuls elektryczny. Bez zastanowienia przemówił na głównym kanale:
— Dowódco Diem?
Diem umilkł zaskoczony, przerywając rozmowę z tymi na górze.
— O co chodzi, Vinh?
— Proszę spojrzeć przez mój wyświetlacz. Zdaje się, że znaleźliśmy bibliotekę.
Ktoś na górze krzyknął z radości. Ezr był niemal pewien, że to Trixia.
Dane z czujników zaprowadziłyby ich w końcu do biblioteki, lecz odkrycie Ezra zaoszczędziło im sporo czasu.
Z tyłu znajdowały się duże drzwi; automat przeszedł przez nie bez trudu. Robot wyposażony był w manipulator skanujący o dużej prędkości. Minęło sporo czasu, nim przystosował się do dziwnego kształtu tych „książek”, potem jednak poruszał się wzdłuż półek z oszałamiającą prędkością — jeden lub dwa centymetry na sekundę — podczas gdy dwóch członków załogi wsuwało do jego szczęk kolejne tomy. Tymczasem na górze toczył się uprzejmy spór. To lądowanie było częścią wspólnego planu i zgodnie z założeniami miało dobiec końca za sto Ksekund. Załoga Diema musiałaby się bardzo spieszyć, by zdążyć w tym czasie przeszukać bibliotekę, nie mówiąc już o badaniu innych budynków i wejścia do jaskini. Emergenci nie chcieli robić wyjątku dla tego jednego lądowania. Zaproponowali natomiast, że sprowadzą do doliny swe większe pojazdy i zabiorą od razu wszystkie artefakty.
— A i tak nadal możemy zatrzeć ślady swojej obecności — mówił jakiś męski głos z emergenckim akcentem. — Wysadzimy ściany doliny tak, żeby wyglądało to jak lawina skalna, która zeszła na miasto.
— Ech, ci faceci mają naprawdę ciężką rękę — mruknął Benny Wen na ich prywatnym kanale. Ezr nie odpowiedział. Propozycja Emergentów nie była całkiem irracjonalna, po prostu… obca. Queng Ho handlowali.
Ci bardziej okrutni z nich mogli doprowadzić konkurencję do bankructwa, wszyscy jednak chcieli, by klienci z radością wyczekiwali następnego kontaktu. Zwykła grabież czy niszczenie było… prostackie. I po co to robić, kiedy mogli tu po prostu wrócić i doprowadzić badania do końca?
Tymczasem na górze grzecznie odrzucono propozycję Emergentów i umieszczono kolejną wyprawę do tej doliny na pierwszym miejscu listy przyszłych przedsięwzięć.
Diem kazał Benny’emu i Ezrowi przejrzeć kolejne półki w bibliotece.
Mieściło się tutaj jakieś sto tysięcy wolumenów, zaledwie kilkaset gigabajtów, lecz i tak mieli za mało czasu, by je zbadać. Niewykluczone, że będą musieli wybierać poszczególne pozycje na chybił trafił w nadziei, że odnajdą świętego Graala takich operacji — ilustrowaną książeczkę dla dzieci.