Jak nie doprowadzić do kłótni?
— Tak. Cieszę się, że odesłaliście je do domu, do Princeton. To… to 4dobre kobliki, ale to nie jest dla nich odpowiednie miejsce. Czułem się przedziwnie tam, na dole. Ludzie byli przerażeni, jak w tych starych opowieściach o koberach, którzy nie myśleli o przyszłości i zostali sami w Ciemności. Oni nie mają żadnego celu, wiedzieli, że nadchodzi Ciemność, ale nadal nie mogą tego zrozumieć.
Smith usiadła nieco niżej na swojej grzędzie.
— Musimy zmagać się z milionami ewolucji, niekiedy to problem trud niejszy niż energia atomowa czy wielebna Pedure. Ale z czasem ludzie się przyzwyczają.
To właśnie powiedziałby Sherkaner Underhill, uśmiechnięty i nieświadomy otaczającego go zakłopotania. Smith przypominała jednak raczej żołnierza w okopach, powtarzającego zapewnienia dowództwa o słabości wroga. Nagle Hrunk uzmysłowił sobie, jak starannie zasłaniała wszystkie okna.
— Tak naprawdę czujesz to samo co ja i oni, prawda?
Przez moment obawiał się, że generał wybuchnie gniewem, ale ona siedziała w milczeniu. Wreszcie…
— Tak. Masz rację, sierżancie. Jak już powiedziałam, musimy zma gać się z własnym instynktem. — Wzruszyła ramionami. — Sherkaner jakoś wcale się tym nie przejmuje. A właściwie dostrzega strach, ale ten strach go fascynuje, jeszcze jedna cudowna układanka. Codziennie schodzi do krateru, przygląda się, obserwuje. Próbuje nawet wchodzić w tłum, pomi mo ochrony i robaka… Musiałbyś to zobaczyć, żeby uwierzyć. Siedziałby tam dziś cały dzień, gdybyś nie przyjechał z fascynującą zagadką innego rodzaju.
Unnerby uśmiechnął się lekko.
— Cały Sherk. — Może to był bezpieczny temat. — Widziałaś, jak się zapalił, kiedy rozmawialiśmy o moim „magicznym proszku skalnym”? Nie mogę się doczekać, żeby zobaczyć, co z tym zrobi. Co się dzieje, kiedy da jesz cud cudotwórcy?
Smith przez chwilę jakby szukała właściwej odpowiedzi.
— Dowiemy się wszystkiego o tym proszku, z całą pewnością. Wcześniej czy później. Ale… do diabła, Hrunkner, ty powinieneś o tym wiedzieć. Znasz Sherka równie długo jak ja. Zauważyłeś, że coraz mocniej drżą mu ręce? Prawdę mówiąc, nie starzeje się tak dobrze, jak większość ludzi z waszego pokolenia.
— Zauważyłem, że jest słaby, ale spójrz tylko na wszystkie te badania, które wykonuje się w Princeton. Robi teraz więcej rzeczy niż kiedykolwiek.
— Tak. Pośrednio. Przez wszystkie te lata gromadził wokół siebie coraz większą grupę genialnych studentów. Są ich teraz setki, rozsianych po całej sieci komputerowej.
— …ale wszystkie te prace „Toma Lurksalot”? Myślałem, że to Sherk i jego studenci pod pseudonimem.
— To? Nie. To… to tylko jego studenci, pod pseudonimem. Bawią się w sieci, chcą, by inni zgadywali, kto jest twórcą danego wynalazku. To tyl ko… zabawa.
Zabawa czy nie, studenci ukryci pod pseudonimem „Tomas Lurksalot” byli niezwykle produktywni, w ciągu ostatnich kilku lat dokonali przełomu niemal we wszystkich dziedzinach nauki, od fizyki jądrowej, poprzez informatykę, aż do standardów przemysłowych.
— Trudno w to uwierzyć. Przed chwilą wydawał się taki jak zawsze…
umysłowo, oczywiście. Miał mnóstwo różnych pomysłów. — Tuzin pomysłówna minutę, kiedy się rozpędzi. Unnerby uśmiechnął się do siebie na tę myśl.
Niestałości, twe imię to Underhill…
Generał westchnęła ciężko, a jej głos był łagodny i odległy. Zdawało się, że mówi o postaciach z książek, a nie o swym osobistym dramacie.
— Sherk miał tysiące szalonych idei, realizował setki świetnych pomy słów. Ale… to się zmieniło. Mój drogi Sherkaner od trzech lat nie wymy ślił nic nowego. Zajął się teraz wideomancją, wiedziałeś o tym? Nie bra kuje mu werwy, pod tym względem się nie zmienił, ale… — Smith ucichła, przygnębiona.
Niemal przez czterdzieści lat Victory Smith i Sherkaner Underhill tworzyli wspaniały zespół. Underhill produkował nieustającą lawinę pomysłów, a Smith wybierała najlepsze spośród nich i podsuwała mu je z powrotem. Sherk opisywał kiedyś ten proces znacznie barwniej, w czasach gdy uważał, że sztuczna inteligencja to przyszłość świata:
— Ja jestem generatorem idei, a Victory to detektor bzdur; razem tworzymy inteligencję większą od czegokolwiek, co chodzi na dziesięciu nogach.
Ci dwoje naprawdę zmienili świat.
Lecz teraz… Co stanie się, jeśli połowa zespołu naprawdę straciła swój geniusz? Błyskotliwe pomysły Sherka utrzymywały generał na fali, tak jak jemu pomagał jej zdrowy rozsądek. Bez Sherka Victory pozostaną tylko jej własne zalety: odwaga, siła, wytrwałość. Czy to wystarczy?
Victory przez dłuższy czas milczała. Hrunkner miał ochotę podejść do niej i położyć ręce na jej ramionach… lecz sierżanci, nawet starzy sierżanci, nie czynią takich gestów wobec generałów.
Czterdzieści dwa
Mijały lata, a zagrożenie stawało się coraz większe. Z uporem, na który nie zdobyłby się żaden normalny człowiek, Reynolt kontynuowała swe poszukiwania. W miarę możliwości Pham próbował nie manipulować fiksatami. Postarał się nawet, by jego działania były realizowane także w czasie, gdy nie przebywał na wachcie; niosło to spore ryzyko, ale eliminowało oczywisty związek. Okazało się, że i to nie wystarcza. Teraz Reynolt miała już konkretne podejrzenia. Dane Phama pokazywały, że intensyfikuje poszukiwania i zamyka krąg podejrzeń na jednej osobie — prawdopodobnie na Phamie Nuwenie. Nie mógł nic na to poradzić. Choć było to ryzykowne przedsięwzięcie, musiał wyeliminować Annę. Uroczystość wieńcząca otwarcie nowego „biura” Naua mogła stanowić do tego najlepszą okazję.
Nau nazywał je Północną Łapą. Prawie wszyscy inni — z pewnością Queng Ho, którzy pomagali w budowie — nazywali to miejsce po prostu parkiem. Teraz wszyscy przebywający na wachcie mogli zobaczyć ostateczny rezultat ich starań i wysiłków.
Ostatni goście wchodzili jeszcze do jaskini, kiedy Nau pojawił się na ganku swej drewnianej chaty. Miał na sobie błyszczącą srebrną kurtkę i zielone spodnie.
— Trzymajcie stopy na ziemi. Moja Qiwi wymyśliła całą nową etykie tę dla Północnej Łapy. — Uśmiechnął się, a tłum odpowiedział mu śmie chem. Grawitacja na Diamencie Pierwszym była w zasadzie śladowa. „Zie mia” wokół chaty pokryta była zręcznie zamaskowanym, czepliwym ma teriałem. Wszyscy więc rzeczywiście trzymali stopy na ziemi, ale pojęcie pionu było raczej kwestią umowną. Qiwi chichotała pod nosem, widząc setki ludzi chwiejących się na różne strony niczym rzesza pijaków. Na ko ronce jej bluzki leżał zwinięty w kłębek czarny kot.
Nau znów podniósł ręce.
— Moi drodzy przyjaciele. Dziś macie okazję cieszyć się tym, co sami zbudowaliście, podziwiać wyniki własnej pracy. Pomyślcie tylko. Trzydzie ści osiem lat temu omal nie zniszczyliśmy się sami. Dla większości was okres ten nie jest aż tak długi, to tylko dziesięć czy dwanaście lat spędzo nych na wachcie. Jak pamiętacie, mówiłem wtedy, że ten czas przypomi na Lata Plagi na Balacrei. Zniszczyliśmy większość zasobów, które przy wieźliśmy tutaj ze sobą, zniszczyliśmy nasze okręty. By przetrwać, mówi łem, musimy zapomnieć o wszelkich animozjach i pracować razem bez względu na to, jak bardzo różnimy się od siebie. Cóż, przyjaciele, doko naliśmy tego. Nie twierdzę, że nie grozi nam już żadne fizyczne niebezpie czeństwo; nasza przyszłość nadal jest wielką niewiadomą. Rozejrzyjcie się jednak dokoła, a zobaczycie, jak się uleczyliśmy. Wy wszyscy zbudowaliście to z gołej skały, lodu i śniegu. Północna Łapa, ten park, nie jest może ogromny, z pewnością jednak jest dziełem sztuki. Spójrzcie nań tylko. Zbu dowaliście coś, co może rywalizować z największymi osiągnięciami całych cywilizacji. Jestem z was dumny. — Położył rękę na ramionach Qiwi, a wy straszony tym gestem kot wcisnął się głębiej pod jej pachę. Kiedyś zwią zek Naua i Lisolet stanowił tylko temat brzydkich plotek. Teraz… Pham widział, jak ludzie dokoła uśmiechają się na ten widok. — To coś więcej niż Park, coś więcej niż ulubione miejsce grupmistrza. To, co tu widzicie, jest dowodem nowej jakości we wszechświecie, połączenia tego, co najlepsze w kulturze Queng Ho i Emergentów. Zafiksowani ludzie… — Pham zauważył, że Nau nadal nie mówi o niewolnikach tak otwarcie, jak mógłby to robić — …przygotowali szczegółowy plan Parku. Handel Queng Ho i działania jednostek zamieniły ten plan w rzeczywistość. Ja osobiście nauczyłem się jednej rzeczy; na Balacrei, Frenk i Gaspr, my, grupmistrzowie, rządzimy dla dobra ogółu, rządzimy jednak w dużej mierze poprzez osobiste kierownictwo… i często przy wsparciu sił prawa. Tutaj, pracując z byłymi Queng Ho, dostrzegłem także inną drogę. Wiem, że praca przy moim parku była zapłatą za te głupie, różowe papierki, które ukrywaliście przede mną od tak dawna. — Podniósł rękę, a w powietrzu zawisło kilkanaście banknotów. Przez tłum znów przebiegł śmiech. — Myślę, że połączenie rządów grupmistrzów i wydajności Queng Ho może jeszcze przynieść wiele dobrego, kiedy już zakończymy naszą misję!