Выбрать главу

Mówca opuścił szczyt stożka, a jego miejsce zajęła generał Smith. Smith stała przez chwilę w milczeniu. Jej przednie nogi kręciły małe spirale, jakby zachęcając naiwnych, by zbliżyli się do jej paszczy. Potemdo tych ruchów dołączył syk i trzaski. Na „przetłumaczonym” obrazie pojawił się napis, objaśniający jej zachowanie: „Uśmiecha się łagodnie do publiczności”.

— Panie i panowie. Wybrani Parlamentu Zjednoczonej Republiki Po łudnia. — Głos był mocny i piękny — głos Trixii Bonsol. Nau zauważył, że EzrVinh drgnął lekko. Wykresy opisujące jego stan emocjonalny ukazy wały tę samą co zawsze w takiej sytuacji mieszahkę uczuć. Będzie mi słu żył jeszcze wystarczająco długo, pomyślał Nau.

— Przybyłam tutaj z pełnomocnictwa mego Króla, by przemawiać do was w jego imieniu. Przybyłam tu w nadziei, że moja propozycja spotka się z waszą przychylnością i zdobędzie wasze zaufanie.

— Panie i panowie. Wybrani Parlamentu Zjednoczonej Republiki Południa. — Wszyscy zgromadzeni patrzyli teraz niemal wyłącznie na Victory Smith. Hrunkner wyraźniej niż kiedykolwiek odczuwał też niezwykłą siłę osobowości generał. — Przybyłam tutaj z pełnomocnictwa mego Króla, by przemawiać do was w jego imieniu. Przybyłam tu w nadziei, że moja propozycja spotka się z waszą przychylnością i zdobędzie wasze zaufanie.

Dotarliśmy do takiego punktu w historii, gdzie możemy zniszczyć wszystko, co do tej pory zbudowaliśmy — albo wykorzystać w pełni wysiłki z przeszłości i stworzyć prawdziwy raj na ziemi. Tak właśnie wyglądają dwie drogi wyjścia z naszej obecnej sytuacji. Właściwy wybór zależy od tego, czy potrafimy obdarzyć się wzajemnie zaufaniem.

Tu i ówdzie na sali rozległy się szydercze pohukiwania i śmiech popleczników Kindred. Unnerby zastanawiał się, czy wszyscy mają już bilety z Południa. Musieli chyba zdawać sobie sprawę, że jeśli misja Smith się nie powiedzie, zginą wraz z całym swoim krajem.

Generał powiedziała mu, że do Gwiazdy Południa przyleciała sama Pedure. Ciekawe… Unnerby rozglądał się po całej sali, szczególną uwagę zwracając na mroczne zakamarki i grupy ochroniarzy. Jest. Pedure siedziała na proscenium, niecałe sto stóp od Smith. Po wszystkich tych latach była bardziej pewna siebie niż kiedykolwiek. Poczekaj jeszcze trochę, wielebna.

Może moja generał czymś cię zaskoczy.

— Mam propozycję. Jest prosta, ale rzeczowa — i może być bardzo szybko zrealizowana. — Poprosiła gestem Tima Downinga, by rozdał po mocnikom przewodniczącego parlamentu broszury z danymi. — Myślę, że wiecie państwo, jaką zajmuję pozycję w strukturach wojskowych Akord.

Nawet najbardziej podejrzliwi spośród was przyznają, że dopóki tu je stem, Akord musi okazać wstrzemięźliwość, którą wcześniej publicznie obiecywał. W imieniu Króla i za jego wiedzą proponuję państwu przedłu żenie tego stanu. Wy, jako członkowie parlamentu Republiki Południa, możecie wybrać trzy dowolne osoby z Akord — łącznie ze mną i samym Królem — które na czas nieokreślony zamieszkają w naszej ambasadzie w stolicy. — Była to prymitywna strategia pokojowa, choć hojniejsza niż kiedykolwiek w historii Akord, jako że Smith oferowała drugiej stronie wybór zakładników. Było to też rozwiązanie niezwykle praktyczne. Am basada Akord w Gwieździe Południa była tak duża, że mogłaby pomie ścić całe miasto, a współczesny sprzęt komunikacyjny umożliwiał normal ne funkcjonowanie państwa nawet wtedy, gdy władca przebywał poza je go granicami. Jeśli parlament nie był całości opętany przez Pedure, ta propozycja mogła powstrzymać nadciągającą katastrofę.

Wszyscy Wybrani milczeli, nawet poplecznicy Pedure. Zaszokowani?

Zastanawiali się nad możliwościami wyboru? Słuchali instrukcji swojej szefowej? Coś się działo. Hrunkner widział, jak Pedure rozmawia o czymś żywo ze swoim pomocnikiem.

Kiedy przemówienie Victory Smith dobiegło końca, salon Benny’ego zahuczał od braw. Na początku wszyscy doznali szoku, ujrzawszy, jak naprawdę wyglądają żywe Pająki. Słowa przemówienia pasowały jednak do osobowości Victory Smith, a właśnie to znała dotąd większość ludzi na LI.

Do reszty trzeba się będzie przyzwyczaić, ale…

Rita Liao złapała Benny’ego za rękaw, kiedy ten leciał z napojami do ławki pod sufitem.

— Nie powinieneś zostawiać Qiwi samej i to tak na widoku. Znajdzie się dla niej miejsce i tutaj, między ludźmi.

— Um… dobrze. — To grupmistrz zasugerował, by Qiwi siedziała sama w pierwszym rzędzie, ale teraz kiedy wszystko tak dobrze się układało, nie miało to chyba większego znaczenia. Benny ponownie ruszył w górę, przysłuchując się po drodze radosnym rozmowom gości.

— …tym przemówieniu i naszej interwencji powinni być bezpieczni jak kwatery w Trilandzie…

— Hej, moglibyśmy być na planecie za niecałe dwie Msekundy! Po wszystkich tych latach…

— Orbita czy planeta, co za różnica? Będziemy mieli dość środków, żeby znieść zakaz narodzin…

Tak, zakaz narodzin. Nasza własna, ludzka wersja pozafazowego tabu.

Może w końcu mógłbym poprosić Gonie… Benny uciekł przed tą myślą. Nie powinien jeszcze kusić losu. Mimo to ogarnęła go radość, jakiej nie czuł już od wielu, wielu lat. Benny przemykał szybko między stolikami, zmierzając w stronę Qiwi.

Ta przyjęła propozycję Rity skinieniem głowy.

— Bardzo chętnie. — Uśmiechała się niepewnie, ani na moment nie odrywając przy tym wzroku od monitorów. Generał Smith schodziła właśnie z mównicy.

— Qiwi, wszystko układa się zgodnie z planem grupmistrza. Wszyscy chcą ci pogratulować!

Qiwi pogłaskała delikatnie kota, którego nadal trzymała na ręku, choć gest ten krył w sobie jakieś dziwne napięcie. Wreszcie podniosła nań wzrok.

— Tak, wszystko idzie zgodnie z planem — powtórzyła mechanicznie, jakby wcale o tym nieprzekonana, po czym wstała i ruszyła za Bennym.

— Muszę z nim porozmawiać, kapralu. Natychmiast. — Rachner wyprostował się, wypowiadając te słowa, próbował zawrzeć w swej postawie cały autorytet, jakim cieszył się przez piętnaście lat bycia pułkownikiem.

Po chwili młody kapral jakby stracił nieco pewności siebie. Potem koblik spoza fazy musiał zauważyć ślady wymiocin na szczęce Thracta i opłakany stan jego munduru. Wzruszył ramionami, ostrożny i nieprzejednany.

— Przykro mi, proszę pana, nie ma pana na liście gości.

Rachner czuł, że słabnie w nim duch.

— Kapralu, proszę do niego zadzwonić. Proszę powiedzieć mu, że przy szedł Rachner i że to sprawa… życia i śmierci. — Gdy tylko wypowiedział te słowa, Thract pożałował, że uciekł się do tak wyświechtanego frazesu.

Koblik patrzył nań przez chwilę — zastanawiając się, czy go nie wyrzucić.

Potem na jego obliczu pojawiło się coś na kształt współczucia; uruchomił łącze komunikacyjne i zaczął rozmawiać z kimś we wnętrzu budynku.

Minęła minuta. Dwie. Rachner przechadzał się nerwowo po pocze kalni. Tu przynajmniej nie było wiatru; odmroził sobie czubki dwóch rąk, choć przebywał na zewnątrz tylko kilkadziesiąt sekund, kiedy przecho dził od helikoptera do domu Underhilla. Ale… zewnętrzna ochrona i po czekalnia? Nie spodziewał się zastać tu aż takich środków ostrożności.

Może jego nieszczęście przyniosło jednak jakieś korzyści, obudziło czuj ność innych.

— Rachner, to pan? — Głos dochodzący z komunikatora był słaby i drżący. Underhill.

— Tak. Proszę, muszę z panem porozmawiać.