Wraz z orientacją w przestrzeni odzyskał zdolność racjonalnego myślenia. Odwrócił się, spojrzał w dół i za siebie. Nikt go nie ścigał. Ale może nie miało to żadnego znaczenia. Woda wokół niego czerwieniała od krwi, jego krwi, czuł jej smak. Chłód, który spowolnił upływ krwi i przytępił ból, paraliżował nogi i zdrową rękę.
Ezr wpatrywał się w wodę, próbując ocenić, jak daleko powietrzna bańka znajduje się od powierzchni. Woda po stronie słońca nie wydawała się głęboka, ale… Spojrzał w dół, tam gdzie przedtem rozciągał się las. Widział zarysy połamanych gałęzi i pni. Woda nigdzie nie miała więcej głębokości niż kilka, co najwyżej kilkanaście metrów. Jestem poza główną masą.
Jego bańka była częścią kropli dryfującej powoli pod niebem Północnej Łapy. Dryfującej w dół dzięki połączeniu sił mikrograwitacji i zderzeniu jeziora z sufitem jaskini. Ezr obserwował obojętnie, jak grunt powoli zbliża się do niego. Wiedział już, że spadnie na dno jeziora tuż obok zatoki.
Uderzył w dno powoli, niczym we śnie. Woda odbita od twardej powierzchni ruszyła ponownie ku górze, otoczyła go zimnym wachlarzem.
Upadł na nogi i pośladki, odbił się i wraz z rozedrganymi kroplami i strumieniami wody wzleciał nad skaliste dno. Zewsząd docierało doń metaliczne klaskanie, jednostajny mechaniczny dźwięk. Od brzegu jeziora dzielił go niecały metr. Wyciągnął rękę, prawie udało mu się zatrzymać.
Potem uderzył postrzelonym ramieniem w skałę i wszystko zniknęło w obłoku bólu.
Był nieprzytomny tylko przez sekundę, co najwyżej dwie» Kiedy odzyskał świadomość, znajdował się jakieś pięć metrów nad dnem jeziora.
Pobliskie kamienie pokrywał mech i glony, wyznaczające dawną linię brzegową zbiornika. A głośne klaskanie… Spojrzał w dół. Widział setki stabilizujących siłowników, które wypchnęły jezioro z jego łoża.
Ezr wspiął się na kamienny brzeg jeziora. Tylko kilka metrów dzieliło go od chaty… od tego, co zostało z chaty. Z fundamentów wystawały resztki drewnianych ścian. Milion ton wody, nawet poruszającej się bardzo powoli, zmiotło budynek z powierzchni. Tu i ówdzie kołysały się jakieś gruzy osadzone w głębszym rumowisku.
Ezr szedł powoli w górę, zdrową ręką przytrzymując się ruin. Gruba warstwa wody okrywała las i przeciwległą ścianę jaskini. Wciąż przesuwała się i zmieniała kształt. Pod niebem płynęły krople średnicy dziesięciu metrów. Większość tej wody prawdopodobnie spłynęłaby w końcu z powrotem do swego pierwotnego zbiornika, ale arcydzieło Alego Lina zostało już zniszczone.
Ezr uświadomił sobie, że świat przed jego oczami zaciera się, ciemnieje. Nie czuł też takiego bólu jak przedtem. Gdzieś w zatopionym lesie tkwił Tomas Nau ze swymi ludźmi, uwięziony pod własnym jeziorem. Ezr przypomniał sobie uczucie triumfu, jakie ogarnęło go, gdy widział ich paniczną ucieczkę między drzewa. Pham, wygraliśmy. Ale to nie był ich pierwotny plan. Nau przejrzał ich zamiary, omal obydwóch nie zabił. Być może wcale nie był teraz uwięziony. Gdyby zdołał wydostać się z jaskini, odszukałby Phama albo poleciał do Ll-A.
Strach był jednak czymś odległym, nieistotnym. Otaczały go wstążki czerwonej, kleistej wody. Pochylił głowę, by spojrzeć na swoje ramię.
Pocisk Marlego roztrzaskał mu łokieć, otworzył tętnicę. Poprzednia rana i wywołany nią ból w pewnym sensie przygotowały go do tego, ale ja sięwykrwawiam. Właściwie myśl ta powinna wzbudzić w nim paniczny strach, ale teraz pragnął jedynie położyć się na ziemi i chwilę odpocząć. Wtedyumrzesz, a Tomas Nau może w końcu wygrać.
Ezr zmusił się do działania. Gdyby tylko powstrzymał krwawienie…
Nie mógł jednak w żaden sposób ściągnąć nawet własnej kurtki. Coraz trudniej przychodziło mu zebrać myśli. Świat okrywała szara mgła. Co mogę zrobić przez te sekundy, które mi jeszcze zostały? Ponownie podjął wędrówkę przez gruzy, pochylony nisko nad ziemią. Gdyby tylko znalazł stanowisko Naua, jego sprzęt komunikacyjny. Przynajmniej mógłbym ostrzecPhama. Nie widział jednak nic prócz sterty gruzów. Drewno wyhodowane przez Fong zostało rozbite na drobne drzazgi.
Spod zgniecionej szafki wystawało nagie białe ramię. Ezr patrzył na nie przez chwilę, bardziej zaskoczony niż przerażony. Kogo tu zostawiliśmy? Orno, tak. Ale ta ręka była naga, błyszcząca, bezkrwiście biała. Dotknął martwej dłoni. Zadrżała, owinęła się wokół jego palców. Ach, to wcale nie były zwłoki, lecz jeden z tych ulubionych skafandrów ciśnieniowych Nau». Przez szarą mgłę przebiła się myśl, może zatrzymać krwawienie.
Pociągnął rękaw skafandra. Przesunął się nieco, utknął na moment, potem wyleciał do góry. Ezr stracił kontakt z podłożem, przez chwilę tańczył ze skafandrem. Wreszcie wsunął lewą rękę do rękawa, a ten otulił ją szczelnie.
Przeciągnął skafander na plecy, potem ułożył luźno prawy rękaw na zranionym ramieniu. Teraz mógł się wykrwawić na śmierć, a nikt nie zauważyłby nawet kropli krwi. Zaciśnij to mocniej. Poruszył ramieniem.
Jeszcze mocniej, prawdziwy opatrunek uciskowy. Sięgnął lewą ręką do rannego ramienia, przeciągnął dłonią po skafandrze, otulając nim rozerwaną kończynę. Specjalna tkanina zareagowała wreszcie, zesztywniała. Słyszał własny jęk. Stracił na moment przytomność, obudził się z głową opartą o grunt.
Teraz jego prawe ramię zostało unieruchomione, skafander ciśnieniowy opinał je z maksymalną siłą. Wierność modzie kosztowała go sporo bólu, ale niewykluczone, że dzięki temu utrzyma się przy życiu.
Napił się przelatującej obok wody i próbował zebrać myśli.
Nagle gdzieś z góry dobiegło go żałosne miauczenie. Skrzydlaty kot zleciał do niego, usiadł mu na piersi i zdrowym ramieniu. Ezr dotknął dłonią jego drżącego ciała.
— Ty też masz kłopoty? — spytał zachrypniętym, skrzekliwym głosem.
Kociak spojrzał nań swymi wielkimi, czarnymi oczyma i wtulił się głębiej pomiędzy jego ramię i bok. Dziwne. Zazwyczaj chore koty chowały się w jakichś trudno dostępnych zakamarkach; Ali Lin miał z tym sporo problemów, choć wszystkie zwierzaki były przecież monitorowane. Skrzydlaty kot był przemoczony, wyglądał jednak na zdrowego.
— Przyleciałeś mnie pocieszyć, maluszku?
Czuł teraz ciepło drobnego ciała, ciche mruczenie. Uśmiechnął się do siebie; sama obecność innej żywej istoty podniosła go na duchu.
Trzepot skrzydeł. Kolejne dwa koty. Trzy. Zawisły nad nim i miauczały z irytacją, jakby chciały powiedzieć: „Co zrobiłeś z naszym parkiem” albo „Chcemy jeść”. Krążyły wokół niego, ale nie próbowały przegnać kotka, który skrył się pod jego pachą. Potemnajwiększy z nich, kocur zabijaka o poszarpanych uszach, odleciał nieco dalej i usiadł na najwyższym punkcie ruin. Spojrzał groźnie na Ezra i zaczął czyścić skrzydła. Sprytne stworzenie nie było nawet mokre.
Najwyższy punkt w ruinach… diamentowa rura średnicy dwóch metrów, przykryta metalową klapą. Ezr uświadomił sobie nagle, na co patrzy; wejście do tunelu ukrytego w chacie Naua, najprawdopodobniej bezpośrednie połączenie z Ll-A. Podleciał w górę wzgórza do diamentowej kolumny. Kocur wcale nie ruszał się z metalowego włazu. Nawet teraz zwierzaki pilnowały tego, co uważały za swoje.
Kontrolki przy zamku świeciły się na zielono.
Ezr spojrzał na kocura zabijakę.
— Wiesz, że siedzisz na kluczu do wszystkiego, prawda?
Delikatnie ściągnął najmniejszego kotka ze swego skafandra i odgonił wszystkie od włazu. Klapa otworzyła się bezszelestnie. Czy te małe głuptasy nie spróbują polecieć za nim? Pomachał im na pożegnanie.