Nau widział, jak właz zbliża się do nich z zawrotną prędkością. Wydawało się, że nie unikną zderzenia, ale Qiwi panowała nad sytuacją. W ostatniej chwili poderwała taksówkę, wciskając kołnierz dokujący w pierścień śluzy. Rozległ się zgrzyt gniecionego metalu i taksówka znieruchomiała.
Qiwi wcisnęła kontrolkę otwierającą właz, po czym wyskoczyła z fotela i skierowała się do przedniego wyjścia.
— Właz się zaciął, Tomas! Pomóż mi!
Zatem utknęli w uszkodzonej taksówce, zamknięci niczym psy w siatce hycla. Tomas rzucił się do przodu, zaparł nogami o ścianę i wraz z Qiwi pociągnął za właz. Był zablokowany. Nie do końca. Razem udało im się go lekko uchylić. Tomas wyleciał na zewnątrz pierwszy, stracił kilka sekund na otwarcie zamków przy wejściu do Ll-A. Udało się!
Spojrzał ponad głową Qiwi na kadłub, który zostawili za sobą. Czerwony punkt wyglądał teraz jak oko byka, krąg czerwieni, krąg żółci i gorąca biel pośrodku. Zupełnie jakby stał przed otwartym piecem.
Biały krąg pośrodku wybrzuszył się na zewnątrz i zniknął. Dokoła rozległ się szum uchodzącej atmosfery.
Odkąd Victory Lighthill przejęła Centrum Dowodzenia i Kontroli, na sali panowała niemal absolutna cisza. Technicy zostali odsunięci od swoich stanowisk i spędzeni wraz oficerami w jedno miejsce. Jak robaki w rzeźni, pomyślała Belga. Ale to nie miało już znaczenia. Mapa sytuacyjna pokazywała, że większość świata zostanie zaraz zniszczona.
Przez kontynent sunęły linie znaczące tysiące pocisków Kindred, z każdą chwilą pokazywały się nowe. Kręgi określające cel uderzenia opasywały wszystkie bazy wojskowe Akord, wszystkie miasta, nawet otchłanie tradycjonalistów.
A dziwne pociski Akord, które pokazały się tuż po przybyciu Lighthill, zniknęły z mapy. Kłamstwa nikomu już niepotrzebne.
Victory Lighthill przechadzała się wzdłuż rzędu grzęd i przyglądała pracy swych techników. Wydawało się, że zapomniała o Underville i pozostałych. Co dziwne, wyglądała na równie przerażoną i zatroskaną jak prawowici właściciele Centrum. Podeszła do swego brata, który zabawiał się hełmem do gier komputerowych.
— Brent?
Kapral jęknął cicho.
— Przykro mi. Calorica nadal milczy. Sios… boję się, że trafili tatę.
— Ale jak? Przecież nie mogli o niczym wiedzieć!
— Nie wiem. Rozmawiają tylko ci z niższych poziomów, a oni niewiele wiedzą. Myślę, że to zdarzyło się już chwilę temu, kiedy straciliśmy kontakt z Wysoką Grzędą… — Przerwał, kontaktując się ze swoją grą. Spod hełmu wylały się strumienie kolorowego, migotliwego światła. — Jest! Słuchaj!
Lighthill podniosła słuchawkę do głowy.
— Tato! — Uradowana niczym dzieciak, który wrócił właśnie ze szkoły.
— Gdzie…? — Jej ręce pożywiające złączyły się w geście zdumienia. Umilkła, słuchając najwyraźniej jakiejś dłuższej przemowy. Ale jednocześnie niemal podskakiwała w miejscu z podniecenia, a jej renegaci nagle rzucili się do pracy przy swych konsolach.
— Kopiujemy wszystko, tato. Przej… — umilkła, przyglądając się przez moment swym technikom — …przejmujemy kontrolę, jak powiedziałeś.
Myślę, że możemy to zrobić, ale na miłość boską, podleć trochę bliżej.
Dwadzieścia sekund to za długo. Potrzebujemy cię bardziej niż kiedykolwiek! — Potem zwróciła się do swoich techników: — Rhapsa, skup się tylko na tych, których nie możemy przechwycić z góry. Birbop, ustal tę trasę…
A na mapie sytuacyjnej… wyrzutnie na Wysokiej Ekwatorii nagle ożyły. Mapa ukazywała kolorowe ślady dziesiątek, setek pocisków przechwytujących, które zmierzały na spotkanie wroga. Kolejne kłamstwa?
Belga spojrzała na uradowane oblicza Lighthill i pozostałych intruzów i poczuła, że do jej serca wraca nadzieja.
Do pierwszych kontaktów zostało jeszcze pół minuty. Belga widziała wcześniej podobne symulacje. Widziała też, że co najmniej pięć procent pocisków dotrze do celu. Zginie sto razy więcej ludzi niż podczas Wielkiej Wojny, ale przynajmniej nie będzie to totalna zagłada… Na mapie działy się jednak dziwne rzeczy. Niektóre ze znaczków oznaczających pociski nieprzyjaciela znikały.
Lighthill wskazała ręką na monitory i po raz pierwszy od chwili przejęcia przemówiła do Underville i pozostałych:
— Niektóre pociski Kindred mają opcję samozniszczenia. Stosujemy ją tam, gdzie tylko to możliwe. Część możemy zaatakować z góry. — Z góry?
Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki cała północna część fali uderzeniowej zniknęła z mapy. Lighthill odwróciła się do oficerów i stanęła na baczność.
— Panie generale, panowie. Wasi ludzie z pewnością lepiej poradzą sobie z naprowadzaniem pocisków przechwytujących. Gdybyśmy mogli skoordynować…
— Oczywiście! — wyrzekli chórem Dugway i Coldhaven. Technicy rzuciii się do swoich miejsc. Stracili kilka cennych sekund na uaktualnienie listy celów, potem pierwsze z pocisków dosięgły rakiet Kindred.
— Pozytywny Impuls EM! — krzyknął jeden z techników Obrony Po wietrznej. To potwierdzenie wydawało się bardziej rzeczywiste niż cała reszta.
Generał Coldhaven wyciągnął rękę do Lighthill w geście przypominającym salut.
— Dziękuję panu — powiedziała cicho Lighthill. — Nie tak wyglądał pierwotny plan szefowej, ale myślę, że jakoś sobie poradzimy… Brent, sprawdź, czy możesz nanieść na mapę rzeczywistą sytuację.
Na tablicy pojawiły się setki nowych znaczków. Nie były to jednak pociski. Belga znał symbole dość dobrze, by rozpoznać satelity. Niektóre obszary danych zniknęły, inne zawierały jakieś nonsensowne informacje. Od północnej krawędzi mapy przesuwał się dziwny prostokąt. Pulsował od modyfikatorów. Generał Dugway syknął:
— To nie może być prawda. Tuzin modyfikatorów rozmiaru. To coś musiałoby mieć tysiąc stóp długości.
— Tak jest — przytaknęła porucznik Lighthill. — Standardowe programy nie mogą sobie z tym poradzić. Ten pojazd ma prawie dwa tysiące stóp długości. — Wydawało się, że nie zauważyła reakcji Dugwaya. Jeszcze przez moment patrzyła na prostokątny symbol. — A jego żywot dobiega właśnie końca.
Ritser Brughel był z siebie i ogromnie zadowolony.
— Świetnie sobie poradziliśmy nawet bez ludzi Reynolt. — Wicegrupmistrz podniósł się ze swojego fotela i zawisł obok zarządcy pilotów. — Może zrzuciliśmy trochę więcej bomb, niż było trzeba, ale dzięki temu nadrobiliśmy to, co spartaczyłeś przy wyrzutniach antyrakietowych, co? — Poklepał Xina po ramieniu w poufałym geście. Jau zrozumiał, że jego drobny sabotaż został wykryty.
— Tak jest — zdołał tylko wykrztusić. Powierzchnia planety migotała złotą siecią świateł, większe obszary blasku znaczyły miasta, które nazwali Princeton, Valdemon, Mountroyal. Może Pająki nie były istotami, które wyobrażała sobie Rita, może stanowiły tylko wymysł tłumaczy. Lecz bez względu na to, jak wyglądała prawda, wszystkie te miasta miały za chwilę zniknąć z powierzchni planety.
— Grupmistrzu — dobiegł z głośników głos Bila Phuonga. — Mam po łączenie z ludźmi Annę. Za kilka sekund będziemy mieli pełną automa tykę.
Ha. W sam czas. — W głosie Ritsera Brughla zabrzmiała ulga.
Jau wyczuł wibracje kadłuba. Jeszcze raz. I znowu. Brughel pode rwał głowę, spojrzał na monitor.
— To dźwięki jakby naszych laserów bojowych, ale…
Jau sprawdził szybko listy stanu. Pokład zbrojeniowy był czysty.