Wkrótce oddalili się już od jeziora i szli przez płaskie pole, które w Latach Gaśnięcia porastała gęsta trawa i krzewy. Mieli tu mnóstwo paliwa; w pewnym momencie egzotermy natrafiły na hałdę obumarłej roślinności, resztki drzewa. Sterta substancji organicznych rozpalała się coraz mocniej i mocniej, aż ponad śniegiem eksplodował jasny, szmaragdowy blask. Przez kilka chwil całe pole i położone dalej budynki widoczne były jak na dłoni. Potem zielony blask przygasł, pozostawiając po sobie tylko czerwoną, rozżarzoną poświatę.
Odeszli jakieś sto jardów od jeziora. Przed sobą mieli jeszcze tysiąc czterysta jardów do pokonania. Zespół popadał powoli w bolesną rutynę; przejść kilkadziesiąt jardów, zatrzymać się i rozsiać egzotermy. Kiedy Nizhnimor i Haven odpoczywali, Unnerby i Underhill szukali miejsc, w którym egzotermy znalazły najbogatsze paliwo. W tych punktach wszyscy napełniali kosze po brzegi. Czasami nie mogli znaleźć żadnego paliwa (kiedy szli przez szeroki betonowy plac) i wtedy musieli zadowolić się tylko śniegiem. Potrzebowali jednak i tego; musieli oddychać. Z drugiej znów strony bez paliwa dla egzoterm szybko padliby ofiarą zimna, które usztywniłoby ich stawy i unieruchomiło kończyny. Sukces wyprawy zależał od tego, czy Sherkaner odpowiednio pokieruje ich krokami.
Właściwie wcale nie było to takie trudne. Korzystając z blasku płonącego drewna, Sherkaner uważnie przyjrzał się okolicy i potrafił już określić, gdzie kryją się resztki martwej roślinności. Na razie wszystko toczyło się zgodnie z planem, nikt z nich nie zamarzał ponownie. Sherkaner czuł ostry ból w czubkach rąk i nóg, każdy staw wydawał się pierścieniem ognia. Interesujący problem; ból. Tak pomocny i zarazem tak przykry.
Nawet ludzie pokroju Hrunknera Unnerby’ego nie potrafili go całkowicie zignorować; Sherkaner słyszał przez kabel chrapliwy oddech sierżanta.
Zatrzymać się, napełnić koszyki, dorzucić szlamu i znów wszystko od początku. Raz za razem, bez końca. Pogarszał się stan Gila Havena. Zatrzymali się na chwilę, próbowali poprawić skafander kobera. Unnerby zamienił się miejscami z Havenem, by pomóc Nizhnimor przy saniach.
— Nie ma problemu, to tylko środkowe ręce — mówił Gil. Lecz jego ciężki, chrapliwy oddech świadczył o czymś zupełnie innym.
Mimo to radzili sobie znacznie lepiej, niż spodziewał się Sherkaner.
Sunęli w jednostajnym tempie przez Ciemność, a ich ruchy stały się po pewnym czasie niemal automatyczne. Pozostawał tylko ból… i ciekawość.
Sherkaner wyzierał na zewnątrz przez wąskie szpary w hełmie. Za kłębami mgły i blaskiem egzoterm ciągnęły się łagodne wzgórza. Nie było całkiem ciemno. Czasami, kiedy przechylił głowę pod odpowiednim kątem, dostrzegał skrawek czerwonego dysku na zachodnim niebie. Widział słońce Najgłębszej Ciemności.
I przez tę samą wąską szparę Sherkaner widział niebo. Jesteśmy tunareszcie. Pierwsi, którzy ujrzeli na własne oczy Najgłębszą Ciemność. Był to świat, którego istnieniu zaprzeczali niektórzy ze starożytnych filozofów — bo jak może istnieć coś, czego nie da się zaobserwować? Teraz jednak stało się to już możliwe. Ten świat istniał naprawdę, wieki zimna i martwoty… i miriady gwiazd. Nawet przez grube szkła iluminatora, nawet tylko najwyższą parą oczu widział kolory, których nigdy dotąd nie dostrzegał na nieboskłonie. Gdyby tak przystanął na chwilę i zwrócił ku niebu wszystkie oczy, co jeszcze mógłby ujrzeć? Większość teoretyków twierdziła, że bez światła słonecznego kolorowe plamy wokół gwiazd znikną; inni uważali, że zorza polarna tworzyła się dzięki energii wulkanów działających pod nimi. Być może oprócz gwiazd były tu jeszcze jakieś inne światła…
Ostre szarpnięcie za kabel wyrwało go z zamyślenia.
— Szybciej, musimy się ruszać — wydyszał Gil. Bez wątpienia powtarzał polecenie Unnerby’ego. Underhill zaczął przepraszać, potem jednak zauważył, że to Amberdon Nizhnimor stoi nieruchomo przy saniach.
— Co się stało? — spytał Sherkaner.
— …Amber zobaczyła… światło na wschodzie… ruszajmy się.
Wschód. Na prawo. Szkło po tej stronie jego hełmu zaszło mgłą. Wydawało mu się, że dostrzega zarys pasma górskiego. Znajdowali się w odległości czterech mil od wybrzeża. Ze szczytów tego pasma widzieliby już morze. Zza gór sączyło się jakby jakieś białe światło. Tak! Jasny blask rozprzestrzeniał się na boki i ku górze. Zorza polarna? Sherkaner powściągnął ciekawość, przestawiał ciągle jedną stopę przed drugą. Na Boga, jak bardzo chciałby wspiąć się na te góry i spojrzeć na zamarznięte morze!
Sherkaner był dobrym, karnym żołnierzem aż do następnego przystanku. Nakładał właśnie rozżarzoną mieszankę egzoterm, paliwa i śniegu powietrznego do koszyków Havena, kiedy to się zaczęło. Cztery maleńkie światełka przemknęły przez zachodnie niebo, pozostawiając za sobą ognisty ślad, niby zatrzymane nieruchomo błyskawice. Jedno z nich zniknęło, pozostałe jednak zbliżyły się do siebie i… — światło eksplodowało, stało się tak jasne, że obraz w najwyższych oczach Underhilla rozmył się na chwilę w bólu. Nadal jednak widział na boki. Blask rozrastał się coraz bardziej, tysiąc razy jaśniejszy od wyblakłego dysku słońca. Wokół nich pojawiły się nagle wyraźne, ostre cienie. Cztery światła nabierały mocy z każda sekundą, aż Sherkaner poczuł żar sączący się przez okrycie skafandra. Śnieg powietrzny na polu powędrował nagle w górę, otoczony oślepiającym, białym blaskiem. Żar wzmagał się jeszcze przez chwilę, niemal parzył — potem nagle osłabł, pozostawiając na jego plecach przyjemne uczucie przypominające ciepło słońca w pogodny letni dzień Środkowych Lat.
Mgła wirowała wokół nich, sunęła pędzona pierwszymi odczuwalnymi podmuchami wiatru, jakich doświadczyli od wyjścia na powierzchnię.
Nagle zrobiło się bardzo zimno, mgła wysysała ciepło ze skafandrów; tylko ich buty były w pełni przystosowane do takich temperatur. Blask bijący z nieba stawał się coraz słabszy, woda i powietrze ponownie przybierały stałą konsystencję i opadały na ziemię. Underhill zaryzykował i podniósł wzrok ku niebu; cztery punkty światła zamieniły się w płonące dyski, które także powoli traciły swą moc. W miejscach, gdzie owe dyski zachodziły na siebie, światło drżało i załamywało się niczym w zorzy polarnej; tajemnicze obiekty znajdowały się więc w równych odległościach od siebie. Cztery blisko położone punkty, rogi regularnego czworościanu?
Były tak piękne… Lecz w jakiej odległości od ziemi? Czy był to może swego rodzaju piorun kulisty, zawieszony zaledwie kilkaset jardów nad powierzchnią planety?
Po kilku minutach cztery punkty przygasły już niemal całkowicie.
Pojawiły się jednak inne światła, jasne rozbłyski za wschodnim pasmem gór. Na zachodzie jasne punkty sunęły coraz szybciej ku zenitowi, ciągnąc za sobą roziskrzony welon światła.
Czterej członkowie zespołu stali w bezruchu. Przez chwilę nawet Unnerby stracił poczucie rzeczywistości, ogarnięty ogromnym podziwem.
Odszedł od sań i położył rękę na plecach Sherkanera. Jego głos wydawał się dziwnie słaby i odległy.
— Co to jest, Sherkaner?
— Nie wiem. — Czuł drżenie ręki Unnerby’ego. — Ale kiedyś się dowiemy… Ruszajmy, sierżancie.
Niczym marionetki poderwane gwałtownym ruchem sznurka ruszyli z miejsc, dokończyli załadunku i podjęli marsz. Świetlny spektakl nad ich głowami toczył się dalej, i choć nic nie mogło już dorównać czterem palącym słońcom, kolorowe rozbłyski stały się silniejsze i piękniejsze od najwspanialszej nawet zorzy polarnej. Dwie ruchome gwiazdy coraz szybciej i szybciej sunęły przez niebo. Niesamowite welony blasku towarzyszące ich przelotowi ciągnęły się aż do zachodniego horyzontu. Potem rozżarzyły się gwałtownie na wschodnim niebie, niczym miniaturowe wersje pierwszych czterech słońc. Kiedy przygasły i rozpłynęły się na boki, macki światła jeszcze przez długą chwilę obejmowały coraz szerszą połać nieba, rozpalając się mocniej, gdy natrafiły na obszary wcześniejszych rozbłysków.