— Cholera — mruknął Unnerby i przerwał kontakt, próbując ponaglić ich wszystkich do szybszego marszu. Zaledwie kilka godzin dzieliło ich od bezpiecznego schronienia. A jednak… poczynania Gila Havena budziły prymitywne odruchy w nich wszystkich. Instynkt był taką cudowną rzeczą — gdyby jednak poddali mu się w tej chwili, z pewnością doprowadził by ich do zguby.
Po dwóch godzinach dotarli zaledwie do wzgórz za magazynem. Gil wyrwał się dwukrotnie z szeregu, by biec w stronę stromych wąwozów przy ścieżce, mamiących fałszywą obietnicą. Za każdym razem Amber zdążyła go powstrzymać, próbowała z nim rozmawiać. Lecz Gil nie wiedział już, gdzie jest, a szamocząc się, rozerwał swój skafander w kilku miejscach.
Jego ciało było częściowo zesztywniałe i zamarznięte.
Koniec nadszedł, kiedy dotarli do pierwszej stromizny. Musieli zostawić sanki; na resztę drogi musiały wystarczyć im egzotermy i powietrze, które nieśli w koszach. Gil po raz trzeci zerwał linę bezpieczeństwa. Uciekał, kołysząc się dziwnie na boki. Nizhnimor ruszyła za nim. Amber była dużą kobietą i do tej pory radziła sobie z Gilem Havenem bez większych problemów. Tym razem było inaczej. Gil był zdesperowany, ogarnięty Gorączką Otchłani. Kiedy próbowała odciągnąć go od krawędzi, zaatakował ją, dźgając czubkami rąk. Amber zachwiała się, cofnęła o krok i wypuściła go. Hrunk i Sherkaner właśnie do nich dobiegali, ale było już za późno.
Haven rozłożył szeroko ręce i runął w czerń wąwozu.
Przez chwilę wszyscy troje stali w bezruchu, sparaliżowani zdumieniem i przerażeniem. Potem Amber zaczęła zsuwać się w dół zbocza, szukając pod śniegiem jakiegoś oparcia. Unnerby i Underhill natychmiast ją pochwycili i wciągnęli z powrotem.
— Nie, puśćcie mnie! Zamarznięty będzie miał jakieś szanse. Musimy tylko ponieść go ze sobą.
Underhill pochylił się nad krawędzią przepaści, spojrzał w dół. Spadając, Gil uderzył w nagie skały. Jego ciało leżało nieruchomo. Jeśli nie był jeszcze martwy, wysuszenie organizmu i mróz zabiłyby go, zanim jeszcze wnieśliby ciało z powrotem na ścieżkę.
Hrunkner także zdawał sobie z tego sprawę.
— On już nie żyje, Amber — powiedział łagodnie. Potem jego głos ponownie przybrał twardy żołnierski ton. — A my nadal mamy misję.
Po chwili Amber zwinęła wolne ręce, poddając się jego decyzji, nie wyrzekła jednak ani słowa. Wspięła się ponownie na ścieżkę i pomogła zapiąć linę bezpieczeństwa i kable.
Wszyscy troje ruszyli żwawym krokiem w górę ścieżki.
Nim dotarli do celu, zostało im tylko kilka kwart żywych egzoterm.
Przed Ciemnością wzgórza te porastał bujny las, stanowiły część posiadłości jakiegoś tieferskiego arystokraty. Za nimi kryła się rozpadlina skalna, wejście do naturalnej otchłani. Na każdym zalesionym obszarze, na którym żyły duże zwierzęta, musiały znajdować się takie kryjówki. Na terenach zasiedlonych przez ludzi miejsca takie adaptowane były do ich potrzeb lub pozostawały puste. Sherkaner nie wyobrażał sobie, by wywiad Akord mógł dowiedzieć się o tej otchłani inaczej, niż poprzez któregoś z Tieferów zamieszkujących ten majątek. Nie była to jednak przygotowana wcześniej kryjówka; wydawała się równie dzika i prawdziwa jak otchłanie w Brunlargo.
Nizhnimor była jedynym prawdziwym myśliwym w zespole. Wraz z Unnerbym przecięła trzy zapory z grubej pajęczyny i zeszła na samo dno kryjówki. Sherkaner wisiał nad nimi, zapewniając ciepło i oświetlenie.
— Widzę dwie sadzawki… dwa dorosłe taranty. Daj nam trochę więcej światła.
Sherkaner zsunął się niżej, opierając niemal cały ciężar ciała na pajęczynie. Oświetlał sobie prawie całą drogę do dna jaskini. Teraz i on widział dwa oczka wodne. W zasadzie nie leżał na nich śnieg powietrzny.
Lód, typowy dla sadzawek hibernacyjnych, pozbawiony był także choćby najmniejszych pęcherzyków powietrza. Pod jego powierzchnią znajdowało się jakieś stworzenie, jego zamarznięte oczy niesamowicie błyszczały.
Boże, było naprawdę wielkie! Bez wątpienia samiec, bo jego plecy pokrywały dziesiątki pierścieni niemowlęcych.
— Pozostałe sadzawki to spiżarnie. Prawdopodobnie świeża zdobycz.
— W pierwszych latach Nowego Słońca taranty — takie jak ta para — zostają w swoich otchłaniach, wysysając płyny z przygotowanej wcześniej zdobyczy i czekając, aż ich dzieci podrosną na tyle, by mogły uczyć się polowania, gdy ustaną już pożary i burze. Taranty były typowymi drapieżnikami, i choć nie mogły się poszczycić choćby odrobiną tej inteligencji, którą posiadały thracty, do złudzenia przypominały ludzi. Zabicie ich i kradzież ich pożywienia była konieczna, lecz mimo to Sherkaner czuł się tak, jakby dokonywali bezwzględnego morderstwa, a nie polowali.
Praca ta zajęła im kolejną godzinę i zużyła prawie całe egzotermy, jakie mieli jeszcze do dyspozycji. Wspięli się jeszcze raz na powierzchnię, by ponownie zasłonić wejście barierą z pajęczyny. Kończyny Underhilla zesztywniały w kilku stawach, nie czuł też czubków lewych rąk. Ich skafandry wiele przeszły w ciągu ostatnich kilku godzin, były podziurawione i powycierane. Niektóre ze sztucznych stawów w skafandrze Amber spłonęły od zbyt częstych kontaktów ze śniegiem powietrznym i egzotermami. Musiała pogodzić się z tym, że po przebudzeniu straci prawdopodobnie kilka rąk. Mimo to wszyscy troje stali jeszcze przez chwilę w bezruchu.
Wreszcie Amber powiedziała:
— Chyba możemy uznać to za sukces, prawda?
Głos Unnerby’ego był silny i zdecydowany.
— Tak. Dobrze wiecie, że Gil powiedziałby to samo.
Złączyli się na chwilę w uścisku, odtwarzając niemal dokładnie Troje Sięgających po Akord.
Amberdon Nizhnimor wycofała się przez skalną szparę. Kiedy szła w dół, z pajęczyny wytrysnęła błyszcząca, zielona mgła. Po dotarciu do dna Amber miała zapuścić egzotermy do sadzawek. Potem wszyscy zanurzą się w lodowato zimnej wodzie. Jeśli otworzą szeroko skafandry, być może uda im się zamarznąć jednocześnie na całym ciele. W tej kwestii nie mogli już niczego zmienić czy poprawić.
— Spójrz na to ostatni raz, Sherkaner. To twoje dzieło. — Z głosu Unnerby’ego zniknęła niezachwiana pewność. Amber Nizhnimor była żołnierzem; Unnerby wypełnił już wobec niej swoje obowiązki. Teraz jakby stracił ducha, czuł takie zmęczenie, że niemal szorował brzuchem po śniegu powietrznym.
Underhill rozejrzał się dokoła. Stali kilkaset stóp nad poziomem tieferskiego magazynu. Zorza polarna przygasła; wędrujące światła, podniebne błyski — wszystko to zniknęło. W nikłym blasku słońca magazyn wyglądał jak pole czerni pośród obsypanego gwiazdami nieba. Nie był to jednak cień, lecz sproszkowana farba, którą rozpylili niemal na całej powierzchni magazynu.
— Taka niewielka rzecz — powiedział Unnerby. — Kilkaset funtów czarnej farby. Naprawdę myślisz, że to zadziała?
— O tak. Pierwsze godziny Nowego Słońca to prawdziwe piekło. Ten czarny proszek będzie chłonął temperaturę jak gąbka wodę. Wiesz, co się dzieje w takim żarze. — Właściwie sierżant Unnerby osobiście przeprowadzał te testy. Sto razy oświetlał blaskiem rozpalonego słońca zabarwiony na czarno metal; po kilku minutach metal roztapiał się jak wosk, tłoki łączyły się z cylindrami, łożyska z tulejami, koła z szynami. Wojska nieprzyjaciela będą musiały wycofać się pod ziemię i uznać swój najważniejszy magazyn na linii frontu za stracony.
— To pierwszy i ostatni raz, kiedy twoje sztuczki przyniosą jakiś efekt, Sherkaner. Kilka zapór, jedno pole minowe, a już byłoby po nas.
— Jasne. Ale zmienią się też inne rzeczy. To ostatnia Ciemność, którą pajęczość prześpi pod ziemią. Następnym razem nie będzie to tylko czwórka koberów w skafandrach. Cała cywilizacja pozostanie na zewnątrz.