Выбрать главу

Ale nie będziemy się nim zajmować. Odwrócimy głowy; nie będziemy pana powstrzymywać. Ale ja go nie tknę.

— Ach… — Sammy próbował wyobrazić sobie, jakie miejsce w moralnym panteonie zajmowałby ten człowiek. — Cóż, komisarzu, nie proszę was o nic ponadto, byście nie wchodzili mi w drogę. Sam doskonale sobie poradzę.

Policjant skinął szybko głową. Odstąpił o krok i nie ruszył się z miejsca, gdy Sammy otworzył drzwi do „Pokoju słonecznego”.

Powietrze było tutaj chłodne i zatęchłe, tylko odrobinę lepsze od wilgotnej, kwaśnej atmosfery korytarza. Sammy szedł w dół ciemnej klatki schodowej. Kiedyś znajdowało się tu wyjście na poziom ulicy. Teraz okryto je plastikowymi arkuszami, tworząc coś w rodzaju patio.

A jeśli on jest taki sam jak ci nieszczęśnicy z korytarza? Ta myśl przypomniała mu o ludziach, którym medycyna nie mogła już pomóc. Albo o ofiarach szalonych eksperymentów. Ich umysły umierały po kawałku. Był to scenariusz, nad którym nigdy się poważnie nie zastanawiał, teraz jednak…

Dotarł do podnóża schodów. Zza rogu wylewało się słabe światło dnia.

Sammy otarł usta wierzchem dłoni i przez długą chwilę stał w bezruchu.

Zrób to. Ruszył wreszcie z miejsca i wszedł do wielkiej sali. Wyglądała jak część parkingu, ale przykrywały ją tafle półprzezroczystego plastiku. Nie było tu żadnego ogrzewania, zimne podmuchy wiatru wciskały się do środka przez szpary między arkuszami. Kilka postaci okutanych w grube warstwy ubrań siedziało na krzesłach porozstawianych w różnych punktach placu. Nie patrzyły na jakiś konkretny punkt; kilka osób wpatrywało się w szary kamień zewnętrznej ściany.

Sammy prawie tego nie zauważał. W odległym kącie pokoju przez szparę lub przeszklony fragment dachu wpadała do wnętrza smuga światła słonecznego. Ktoś siedział dokładnie pośrodku owej jasnej plamy.

Sammy szedł powoli przez pokój, ani na moment nie odrywając spojrzenia od samotnej postaci otoczonej złotym i czerwonym blaskiem zachodzącego słońca. Jej twarz przypominała twarze członków wysoko postawionych rodzin Queng Ho, lecz nie to oblicze pamiętał Sammy. Nieważne, Mężczyzna z pewnością dawno już zmienił swój wygląd. Poza tym Sammy miał w kieszeni licznik DNA i kopię prawdziwego kodu DNA Mężczyzny.

Siedział zawinięty w koc, na głowie miał grubą włóczkową czapkę.

Nie poruszał się, ale obserwował coś z uwagą, obserwował zachód słońca.

To on. To przekonanie nie było poparte żadną racjonalną myślą, ale w zasadzie miał pewność. Może niekompletny, ale to on.

Sammy przysunął sobie wolne krzesło i usiadł naprzeciwko postaci w smudze światła. Minęło sto sekund. Dwieście. Dopalały się ostatnie promienie zachodzącego słońca. Spojrzenie Mężczyzny było pozbawione wyrazu, zareagował jednak na chłód dotykający jego twarzy. Poruszył głową, jakby czegoś szukał, i zauważył wreszcie swego gościa. Sammy odwrócił lekko głowę, tak by resztki światła padały na jego twarz. W oczach Mężczyzny pojawił się jakiś błysk, zdumienie, wspomnienie wypływające z głębin pamięci. Nagle mężczyzna uniósł ręce z zakrzywionymi palcami, jakby chciał rzucić się na’ Sammy’ego i wydrapać mu oczy.

-Ty!

— Tak, to ja. — Poszukiwania ośmiu stuleci dobiegły końca.

Mężczyzna poruszył się niespokojnie na swym wózku, poprawił koce.

Milczał przez kilka sekund, wreszcie przemówił urywanym głosem.

— Wiedziałem, że wasz… wasz rodzaj będzie mnie nadal szukał. Finansowałem ten przeklęty kult Xupere, ale zawsze wiedziałem… że to może nie wystarczyć. — Znów poprawił się w wózku. Jego oczy płonęły dziwnym blaskiem, którego Sammy nie widział tam przed laty. — Nie mów mi. Każda Rodzina dołożyła się po trosze. Może w załodze każdego statku Queng Ho jest ktoś, kto mnie szuka.

Nie miał pojęcia o rozmiarach poszukiwań, które wreszcie osiągnęły swój cel.

— Nie chcemy zrobić panu krzywdy.

Mężczyzna roześmiał się chrapliwie. Nie spierał się z nim, ale wyraźnie mu nie wierzył.

— Mam pecha, że akurat ciebie wysłali na Triland. Jesteś dość sprytny, żeby mnie znaleźć. Powinni byli bardziej cię docenić, Sammy. Powinieneś zostać kapitanem floty albo kimś jeszcze ważniejszym, a nie chłopcem na posyłki. — Poprawił się ponownie, sięgnął dłonią w dół, jakby chciał podrapać się po pośladku. Co to było? Hemoroidy? Rak? Boże, na pewnosiedzi na pistolecie. Był gotowy na spotkanie przez wszystkie te lata, a terazschował broń między kocami.

Sammy pochylił się do przodu. Mężczyzna próbował uśpić jego czujność. No i dobrze. Być może tylko w ten sposób można z nim rozmawiać.

— W końcu dopisało nam szczęście. Osobiście przypuszczałem, że może się pan tutaj ukrywać ze względu na gwiazdę OnOff.

Dłoń gmerająca w kocu znieruchomiała na moment. Na twarzy starca pojawił się kpiący uśmiech.

— To tylko pięćdziesiąt lat świetlnych stąd, Sammy. Najbliższa Ludzkiej Przestrzeni zagadka astrofizyczna. A te niemoty z Queng Ho nigdy nie próbowały jej odwiedzić. Twój rodzaj potrafi myśleć tylko o świętym zysku. — Machnął z rezygnacją prawą ręką, podczas gdy lewa wsunęła się głębiej pod koc. — Ale cała ludzkość nie jest wcale lepsza. Osiem tysięcy lat obserwacji teleskopowych i dwa sfuszerowane przeloty, to wszystko, na co ich było stać… Myślałem, że kiedy będę już tak blisko, uda mi się zorganizować wyprawę załogową. Może znalazłbym tam coś, dokonał jakiegoś przełomowego odkrycia. A potem, po powrocie… — Znów ten dziwny blask w jego oczach. Śnił swój nieprawdopodobny sen tak długo, że ten nim owładnął. Sammy zrozumiał, że Mężczyzna nie jest fragmentem starego siebie. Jest po prostu szalony.

Lecz długi względem szaleńca nadal pozostają długami.

Sammy pochylił się jeszcze niżej.

— Mógł pan tego dokonać. Wiem, że w chwili gdy Bidwel Ducanh znajdował się u szczytu wpływów, pojawił się tutaj statek kosmiczny.

— To byli Queng Ho. Pieprzyć Queng Ho! Nie chcę mieć z wami nic wspólnego. — Jego lewa ręka już się nie poruszała. Najwyraźniej odnalazł wreszcie swoją broń.

Sammy sięgnął do przodu i dotknął lekko koca, który skrywał lewą dłoń Mężczyzny. Nie było to ostrzeżenie czy też próba powstrzymania szaleńca, lecz prośba o odrobinę cierpliwości.

— Pham. Są powody, by polecieć teraz na gwiazdę OnOff. Powody, które przemawiają nawet do Queng Ho.

— Co? — Sammy nie wiedział, czy był to dotyk, jego słowa, czy też imię, którego nikt nie wypowiadał od tak dawna — coś jednak przyciągnęło na chwilę uwagę starca.

— Trzy lata temu, kiedy lecieliśmy właśnie w tę stronę, Triland odebrał sygnały pochodzące z okolic gwiazdy OnOff. Przypominało to sygnały radia iskrowego, czegoś, co mogłaby wynaleźć cywilizacja, która całkowicie utraciła swą technologiczną historię. Przeprowadziliśmy własne badania i analizy. Transmisje przypominają wiadomości nadawane alfabetem Morse^, tyle że człowiek nie potrafiłby utrzymać takiego rytmu.

Starzec otworzył usta i zamknął je po chwili, nie wypowiedziawszy ani słowa.

— Niemożliwe — powiedział wreszcie słabo.

Sammy czuł, że się uśmiecha.

— W pańskich ustach to słowo brzmi wyjątkowo dziwnie.

Znów chwila milczenia. Mężczyzna opuścił głowę.

— Główna wygrana. Zabrakło mi ledwie sześćdziesięciu lat. A wy, ścigając mnie do tego miejsca… wy zgarniecie teraz wszystko. — Nadal skrywał dłoń pod kocem, ale przygarbił się nagle przybity wizją własnej porażki.