— Otwórz drzwi — powiedział Ezr chrapliwym głosem.
Pokój był maleńki, oświetlony jedynie blaskiem padającym z kilkunastu aktywnych okien. Światło tworzyło aureolę wokół głowy osoby znajdującej się w środku; krótkie włosy, szczupła figura w zwykłym ubraniu roboczym.
— Trixia? — powiedział cicho. Przepłynął przez pokój, by dotknąć jej ramienia. Nie odwróciła się. Ezr przełknął ciężko i podpłynął dalej, by spojrzeć w jej twarz. — Trixia?
Wydawało się, że przez moment spojrzała mu prosto w oczy. Potem odtrąciła jego rękę i próbowała zajrzeć za jego plecy, na okna.
— Zasłaniasz mi monitory. Nic nie widzę! — mówiła nerwowym, niemal histerycznym tonem.
Ezr odsunął głowę, odwrócił się, by zobaczyć, co takiego widziała w tych oknach. Ściany wokół Trixii wypełnione były diagramami strukturalnymi i generatywnymi. Jedną sekcję zajmowały wyłącznie opcje słownictwa. Znajdowały się tam słowa w nese przyporządkowane do jakichś bzdur niemożliwych do wypowiedzenia. Było to typowe miejsce pracy analityka językoznawcy, choć nikt o zdrowych zmysłach nie używałby jednocześnie aż tylu okien. Spojrzenie Trbrii wędrowało z miejsca na miejsce, jej palce wybierały kolejne możliwości. Od czasu do czasu wypowiadała jakąś komendę. Jej twarz wyrażała najwyższe skupienie. Nie był to obcy widok i to nie on przerażał Ezra; widział ją już nieraz w takim stanie, kiedy była zafascynowana jakimś problemem językowym.
Kiedy tylko zszedł jej z widoku, Trixia natychmiast o nim zapomniała.
Nigdy jeszcze nie widział jej tak… zafiksowanej.
Ezr Vinh zaczynał rozumieć.
Obserwował ją przez kilkadziesiąt sekund, patrzył, jak wyprowadza w oknach coraz to nowe wzory, dokonuje wyborów, zmienia struktury.
Wreszcie spytał cichym, niemal obojętnym głosem:
— Jak leci, Trixia?
— Świetnie. — Odpowiedź była natychmiastowa, ton dokładnie taki sam, jakim przemawiała Trixia, kiedy była czymś zaabsorbowana. — Te książki z biblioteki Pająków są naprawdę cudowne. Rozpracowałam już prawie znaki graficzne. Nikt jeszcze nie widział czegoś podobnego, nikt tego nie robił.
Pająki widzą inaczej niż my; fuzja wizualna jest u nich zupełnie odmienna.
Gdyby nie te podręczniki fizyki, nigdy nawet nie pomyślałabym o rozszczepionych grafemach. — Jej glos był odległy, lekko podekscytowany.
Nie odwróciła się, kiedy do niego mówiła, jej palce bez ustanku pracowały.
Teraz, kiedy jego oczy przywykły już do półmroku, dostrzegał drobne, przerażające szczegóły. Jej ubranie było świeże, pokryte jednak z przodu jakimiś kleistymi plamami. Włosy, nawet krótko przycięte, były zmierzwione i tłuste. Jakaś drobina — fragment jedzenia? — przykleiła się do jej twarzy, tuż nad wargą.
Czy ona potrafi się chociaż sama wykąpać? Vmh zerknął w dół, na wejście. Pokój był za mały nawet dla trzech osób, lecz Reynolt wsunęła głowę i ramiona do wnętrza. Unosiła się swobodnie.
— Doktor Bonsol radzi sobie doskonale, nawet lepiej od naszych ling wistów, choć ci są fiksatami już od szkoły średniej. Dzięki niej będziemy umieli odczytać język Pająków, nim jeszcze wyjdą na powierzchnię.
Ezr znów dotknął ramienia Trixii. Znów go odtrąciła. Nie był to gest złości czy strachu; oganiała się od niego jak od natrętnej muchy.
— Pamiętasz mnie, Trixio? — Nie odpowiedziała, ale był pewien, że pamięta. Teraz po prostu nie miało to dla niej żadnego znaczenia, nie chciała nawet tracić czasu na odpowiedź. Była zaczarowaną księżniczką i tylko złe czarownice mogły zdjąć z niej urok. Ta historia mogła się jednak nigdy nie zdarzyć, gdyby tylko posłuchał obaw księżniczki, gdyby zgodził się z Sumem Dotranem.
— Tak mi przykro, Trixio.
— Wystarczy jak na pierwszą wizytę, zarządco — powiedziała Reynolt, gestem nakłaniając go do wyjścia.
Vinh podpłynął do drzwi. Trixia ani na moment nie odrywała spojrzenia od swej pracy. Właśnie tego rodzaju zafascynowanie i determinacja początkowo pociągały go najbardziej. Pochodziła z Trilandu, była jedną z niewielu, którzy przyłączyli się do ekspedycji Queng Ho bez rodziny czy choćby bliższych przyjaciół. Trixia marzyła o tym, by poznać prawdziwie obcą cywilizację, dowiedzieć się rzeczy, o których ludzkość nie miała dotąd pojęcia. To marzenie pchało ją do czynu, znaczyło dla niej tyle samo, co dla najodważniejszych Queng Ho. Teraz miała to, czemu się poświęciła… i nic więcej.
W drzwiach zatrzymał się i spojrzał po raz ostatni na tył jej głowy.
— Jesteś szczęśliwa? — spytał cicho, nie oczekując odpowiedzi.
Nie odwróciła się, lecz jej palce na moment znieruchomiały. Choć jego twarz i dotyk nie zrobiły na niej żadnego wrażenia, słowa tego głupiutkiego pytania poruszyły ją wreszcie. Gdzieś, w głębi tej kochanej głowy pytanie przesączyło się przez warstwy fiksacji, zostało błyskawicznie rozważone.
— Tak, bardzo. — Palce znów podjęły przerwaną pracę.
Vinh nie pamiętał zupełnie drogi powrotnej do balonu, a późniejsze wydarzenia pozostały w jego pamięci jedynie jako strzępki rozmów, pojedyncze obrazy. Przy śluzach spotkał Benny’ego Wena.
Benny chciał z nim porozmawiać.
— Wróciliśmy znacznie wcześniej, niż przypuszczałem. Nie wyobrażasz sobie nawet, jak zręczni są piloci Xina. — Zniżył nieco głos. — Jeden z nich to Ai Sun. Wiesz, ta z „Niewidzialnej ręki”. Pracowała w Nawigacji. Jedna z naszych, Ezr. Ale teraz jest jakby martwa w środku, jak inni piloci i programiści Emergentów. Xin powiedział mi, że została zafiksowana. Mówił, że ty możesz mi to wytłumaczyć. Ezr, wiesz, że mój ta*a jest w Hammerfest. Co…
Ezr nie pamiętał już dalszego ciągu rozmowy. Może krzyczał na Benny’ego, może po prostu go odepchnął. Wytłumacz fiksację swoim ludziom,tak by mogli ją zaakceptować, by nasza misja zakończyła się powodzeniem.
Kiedy powrócił rozsądek…
Vinh był sam w centralnym parku kwater Queng Ho. Nie pamiętał wcale, jak się tu dostał. Park rozciągał się wokół niego, gałęzie drzew dotykały go z pięciu stron. Istniało takie stare powiedzenie: bez bakterium 1kwatery nie mogą utrzymać mieszkańców przy życiu, bez parku mieszkańcy tracą dusze. Nawet na okrętach podróżujących do odległych gwiazd zawsze musiało znaleźć się miejsce dla bonsai kapitana. W większych salach, tysiącletnich kwaterach Canberra i Namqem, park zajmował największe pomieszczenie w budynku, kilometry kwadratowe żywej przyrody.
Lecz nawet najmniejszy park miał swój wyjątkowy charakter, był obrazem tysięcy lat doświadczeń i pomysłowości Queng Ho. Ten stwarzał wrażenie leśnej gęstwiny, dziczy, w której kryły się większe i mniejsze stworzenia.
Utrzymanie równowagi życiowej na tak małej przestrzeni było prawdopodobnie najtrudniejszym zadaniem w kwaterach.
Park pogrążał się w półmroku. Po prawej ręce Vinha powoli przygasał blask sztucznego, błękitnego nieba. Ezr sięgnął w dół, przyciągnął się powoli do gruntu. Nie była to długa podróż; park miał ledwie dwanaście metrów szerokości. Vinh wtulił się w miękki mech obok pnia drzewa, słuchał odgłosów kładącego się do snu lasu. Po niebie przemknął nietoperz, gdzieś w pobliżu melodyjnie mruczało gniazdo motyli. Nietoperz był zapewne fałszywy. Tak mały park nie mógł wyżywić większych zwierząt, motyle jednak mogły być prawdziwe.
Na krótką chwilę zapadł w błogosławiony sen, pozbawiony wszelkich myśli i wspomnień…
…by potem przypomnieć sobie wszystko z jeszcze większą wyrazistością. Jimmy nie żył. I Tsufe i Pham Patii. Umierając, zabili setki innych, także ludzi, którzy mogli wiedzieć, co teraz zrobić. A jednak ja wciąż żyję.