— Tak… może masz rację. To tylko cztery dni. Ustawię wszystko tak, że nawet Trinlemu nie uda się narobić większych szkód. Rzeczywiście, potrzebuję odpoczynku, muszę przemyśleć kilka spraw. Może jednak da się ustabilizować skały lodowymi klinami… Poza tym tato nie śpi na tej wachcie. Chciałabym spędzić z nim trochę więcej czasu. — Spojrzała nań pytająco, najwyraźniej prosząc o zwolnienie ze służby.
Hm… Czasami manipulacja nie odnosiła oczekiwanego rezultatu.
Wcześniej gotów był założyć się o każdą sumę, że nie przyjmie jego oferty.
Nadal mógłbym ją od tego odwieść. Mógłby też zgodzić się, ale z wyraźną niechęcią, by ją zawstydzić. Nie, nie warto, nie tym razem. A jeśli już niezabraniam, to powinienem dawać hojnie, jak dobry i szczodrobliwy pan.
Przytulił ją mocniej.
— Tak! Nawet ty musisz nauczyć się odpoczywać.
Westchnęła i uśmiechnęła się figlarnie.
— Och, myślę, że już to umiem. — Sięgnęła w dół i przez chwilę żadne z nich nic nie mówiło. Qiwi Lisolet była jeszcze niezdarną nastolatką, szybko się jednak uczyła. A Tomas Nau mógł uczyć ją jeszcze przez wie le lat. Kira Pen Lisolet nie miała tyle czasu, a przy tym była dorosłą i oporną kobietą. Nau uśmiechnął się do siebie, wspominając tamte chwile.
O tak. Choć na różne sposoby, zarówno matka, jak i córka dobrze mu służyły. Ali Lin nie urodził się w Rodzinie Lisolet. Pochodził z zewnątrz. Ali był prawdziwym klejnotem, jednym z tryliona, geniuszem w dziedzinie parków i żywych istot. I był ojcem Qiwi. Kira i Qiwi bardzo go kochały, nawet jeśli nigdy nie mógł zostać tym, kim była Kira i kim w przyszłości miała stać się Qiwi.
Ali Lin był dla Emergentów jednym z najważniejszych fiksatów. Jako jeden z niewielu miał swoje laboratorium poza Hammerfest. Jako jeden z niewielu nie pozostawał pod starym nadzorem Annę Reynolt czy któregoś z pomniejszych zarządców.
Teraz siedział wraz Qiwi wśród czubków drzew w parku Queng Ho i prowadził powolną, cierpliwą grę z pajęczakami. Qiwi była tu od dziesięciu Ksekund, jej ojciec nieco dłużej. Kazał jej przeprowadzać testy DNA na nowych szczepach pająków śmietniskowych, które właśnie rozmnażał.
Najwyraźniej nadal darzył ją zaufaniem, bo tylko od czasu do czasu sprawdzał wyniki jej pracy. Sam zajmował się badaniem liści i obmyślał rozwiązania zagadnienia, które postawiła przed nim Annę Reynolt.
Qiwi spojrzała w dół, na podłoże parku. Drzewa pięły się prosto do „góry”, przystosowywane przez tysiące lat do mikrograwitacji przez ludzi takich jak Ali Lin. Gałęzie pokryte były listowiem tak gęstym, że ich kryjówka była niemal niewidoczna z zacienioniego „dołu”. Choć grawitacja praktycznie tu nie istniała, błękitne niebo i ułożenie gałęzi nadawały parkowi jednoznaczną orientację. Największymi zwierzętami były tu motyle i pszczoły. Słyszała kojący, jednostajny ton ich brzęczenia. Motyle znajdowały się wszędzie. Owady przystosowane do mikrograwitacji kierowały się sztucznym blaskiem słońca, ich lot był więc dla gości jeszcze jedną wskazówką co do położenia góry i dołu parku. W tej chwili park był pusty, oficjalnie zamknięty ze względu na prace renowacyjne.
Nie pokrywało się to do końca z prawdą, ale Tomas Nau pozwolił jej na to drobne oszustwo. W rzeczywistości park stał się po prostu zbyt popularny. Emergenci lubili go nawet bardziej niż Queng Ho. Miejsce tak często odwiedzano, że Qiwi zauważyła już pierwsze oznaki załamania systemu; małe pająki śmietniskowe nie nadążały z przetwarzaniem odpadów. Spojrzała na zamyśloną twarz ojca i uśmiechnęła się. W pewnym sensie rzeczywiście zajmowali się teraz renowacją parku.
— To ostatni test; tego właśnie szukasz, tato?
— Hm? — Ali Lin nie podniósł nawet głowy znad swej pracy. Potem jakby ją nagle usłyszał. — Naprawdę? Obejrzyjmy to, Qiwi.
Qiwi podała mu listę.
— Widzisz? Tutaj i tutaj. To właśnie ten wzór, którego szukaliśmy. Dys ki imago zmienią się dokładnie tak, jak tego chciałeś. — Ojciec Qiwi chciał wyższego metabolizmu, nie ograniczając przy tym populacji. W tym par ku owady nie miały bakteryjnych drapieżców; walka o życie toczyła się w obrębie ich genomów.
Ali wziął od niej listę. Uśmiechnął się łagodnie, niemal na nią patrząc, niemal ją zauważając.
— Doskonale, właśnie o to mi chodziło.
Słysząc takie słowa, Qiwi Lin Lisolet mogła choć przez moment znów poczuć się jak dziecko. Od dziewiątego do czternastego roku życia Qiwi intensywnie się uczyła. Był to czas samotności, ale jej mama jak zawsze miała rację. Qiwi naprawdę wtedy dorastała, uczyła się być sama w wielkiej ciemności. Poznała systemy podtrzymywania życia, które były specjalnością jej ojca, nauczyła się mechaniki nieba będącej podstawą wszystkich konstrukcji jej matki, a przede wszystkim dowiedziała się, jak bardzo lubi być przy tych, którzy wracali do życia. Jej rodzice spędzili kilka z tych lat w stanie aktywności, dzieląc między siebie obowiązki związane z nauczaniem Qiwi i utrzymaniem statku.
Teraz mama nie żyła, a tata został fiksatem, koncentrował się tylko na jednej rzeczy — biologicznym zarządzaniu ekosystemem. Jednak w obrębie tej fiksacji nadal mogli się komunikować. W latach przed pułapką spędzali razem wiele Msekund wspólnej wachty. Qiwi nadal wiele się od niego uczyła. A czasami, kiedy wgłębiali się w skomplikowane zagadnienia równowagi gatunków, czuła się właśnie tak jak w dzieciństwie, gdy tata był całkowicie pochłonięty swą pasją i zapominał, że jego córka także jest żywą osobą. Oboje podziwiali wtedy cuda większe od nich samych.
Qiwi przeprowadzała testy — lecz głównie przyglądała się swemu ojcu.
Wiedziała, że jest już bliski ukończenia projektu związanego z pająkami śmietniskowymi, a przynajmniej swojej, części tego projektu. Długie doświadczenie podpowiadało jej, że wtedy przez kilka chwil Ali Lin będzie przypominał normalnego człowieka, że będzie ją zauważał, dopóki jego umysł nie skupi się na jakimś nowym problemie. Qiwi uśmiechnęła się do siebie. A ja mam taki. Był to niemal ten sam projekt, który wyznaczyli mu Reynolt i Tomas, Qiwi miała więc nadzieję, że uda jej się wykorzystać ojca do własnych celów.
Teraz. Ali Lin westchnął i spojrzał z ukontentowaniem na gałęzie i liście wokół nich. Qiwi miała jakieś pięćdziesiąt sekund. Zsunęła się ze swej gałęzi, utrzymując pozycję czubkiem stopy. Wyjęła kulę bonsai, którą przemyciła do parku, i podała ją ojcu.
— Pamiętasz to, tato? Takie małe, naprawdę maleńkie parki?
Ojciec nie zignorował jej słów. Kule bonsai były dość popularne na pokładach statków odbywających długie podróże. Istniały różne odmiany takich kul, najtańsze mieściły tylko kępki mchu, najdroższe — układy niemal równie skomplikowane jak ten park.
— To jest trochę mniejsze od rzeczy, nad którymi pracowaliśmy. Nie jestem pewna, czy twoje rozwiązania sprawdziłyby się tutaj.
Odwołanie się do dumy często prowokowało Alego do działania, niemal równie często jak odwoływanie się do miłości. Teraz trzeba było tylko zagadać tatę w odpowiedniej chwili. Spojrzał na kulę, objął ją mocniej, jakby sprawdzając dłońmi jej wymiary.
— Nie, nie! Mogę to zrobić. Moje nowe sztuczki są bardzo skuteczne…
Chciałabyś maleńkie jezioro?
Qiwi skinęła głową.
— A pająki śmietniskowe… mógłbym je zmniejszyć i dodać im kolorowe skrzydła.
— Tak. — Reynolt z pewnością pozwoliłaby mu popracować dłużej nad pająkami śmietniskowymi. Były bardzo istotne nie tylko dla parku. Tak wiele rzeczy zostało zniszczonych podczas bitwy. Praca Alego pozwoliłaby rozprowadzić niewielkie moduły podtrzymujące życie na całej przestrzeni mieszkalnej. Tego rodzaju projekt wymagałby zazwyczaj całego zespołu specjalistów Queng Ho i głębokich poszukiwań w bazach danych floty — ale tato był fiksatem i na dodatek geniuszem. Mógł dokonać tego zupełnie sam i to w ciągu kilku Msekund.