Potrzebował tylko zachęty, która pchnęłaby go w odpowiednim kierunku, czegoś, czego Annę Reynolt nigdy nie umiała mu dać. Więc… Ali Lin uśmiechnął się nagle od ucha do ucha.
— Jestem pewien, że zrobię coś lepszego niż Skarby Namquem. Posłuchaj, udoskonalę sieci filtracyjne. Ściółka będzie standardowa, może odrobinę zmodyfikowana, żeby utrzymać owady.
— Tak, tak. — Qiwi kiwała głową. Przez kilkaset sekund prowadzili normalną rozmowę, nim jej ojciec popadł w głębokie zamyślenie, które zamieniało projekty „prostych zmian” w konkretne rozwiązania. Najtrudniejsze kwestie dotyczyły poziomu bakteryjnego i mitochondrialnego, a to znajdowało się już poza zasięgiem Qiwi. Uśmiechnęła się do ojca, prawie wyciągnęła rękę, by dotknąć jego ramienia. Mama byłaby z nich dumna. Niektóre metody taty były zupełnie nowe — a przynajmniej nigdy o nich wcześniej nie słyszała. Domyślała się, że być może pozwolą na budowę bardzo skomplikowanych mikroparków, a przecież jeszcze przed chwilą wcale na to nie liczyła.
Bonsai zwane Skarbami Namqem były mniej więcej tak duże jak to, które trzymała w dłoni, trzydzieści centymetrów średnicy. Niektóre z nich żyły dwieście lat, kompletny zwierzęcoroślinny ekosystem — utrzymujący nawet sztuczną ewolucję. Metoda była prywatną własnością, nawet Queng Ho nie mogli zakupić jej w całości. Stworzenie takiej rzeczy przy mocno ograniczonych środkach misji graniczyłoby z cudem. A gdyby tata rzeczywiście stworzył coś jeszcze lepszego… hmm. Większość ludzi, nawet Tomas, uważała, że Qiwi była wychowywana na obrońcę, że miała pójść tą samą drogą co jej mama. Nie rozumieli. Lisoletowie byli Queng Ho. Walka zawsze pozostawała na drugim miejscu. Oczywiście, sporo wiedziała na ten temat. Mama chciała, by poświęciła dekadę lub dwie na naukę tego, co robić, Gdy Wszystko Inne Zawiedzie. Przede wszystkim jednak liczył się handel. Handel i zysk. Zostali pobici przez Emergentów.
Ale Tomas był przyzwoitym człowiekiem i wykonywał najtrudniejszą pracę, jaką mogła sobie wyobrazić. Robiła wszystko, co w jej mocy, by mu pomóc, by ocalić to, co zostało z ich ekspedycji. Tomas nic nie mógł poradzić, że jego kultura była nienormalna.
Ale w końcu to, czy Tomas ich zrozumie, i tak nie ma większego znaczenia. Qiwi uśmiechnęła się do pustej kuli, wyobrażając sobie, jak będzie wyglądać, gdy wypełni ją dzieło ojca. W cywilizowanych miejscach najbardziej skomplikowane bonsai może osiągnąć cenę całego okrętu gwiezdnego.
Tutaj? Cóż, Qiwi mogła zajmować się tym na boku. W końcu była to tylko zabawa, coś, czego Tomas prawdopodobnie nie umiałby zaakceptować.
Aha, chyba będę musiała trochę nad nim popracować. Znacznie łatwiej dostawała potem pozwolenie. Uważała, że w końcu to Queng Ho zmienią ludzi Tomasa, a nie na odwrót.
Zaczynała właśnie nową sekwencję testów, kiedy z dołu dobiegło jakieś trzeszczenie. Przez sekundę Qiwi nie rozpoznawała tego dźwięku.
Właz w podłodze. Tego przejścia używało się tylko przy budowie parku.
Teraz klapa rozrywała warstwę mchu. Do diabła.
Qiwi ześliznęła się z ich małego gniazdka i ruszyła powoli w dół, starając się nie łamać gałęzi ani nie rzucać cienia na mech. Fakt, że ktoś wtargnął do parku, kiedy ten oficjalnie zamknięto, nie poruszył jej specjalnie — ba, zrobiłaby to sama, gdyby miała na to ochotę. Ale właz w podłodze nie był już używany. Psuł iluzję parku i niszczył ściółkę. Co za idiota zrobiłby coś podobnego — szczególnie wziąwszy pod uwagę fakt, że Emergenci traktowali wszelkie oficjalne zarządzenia i zasady ze śmiertelną powagą.
Qiwi zawisła tuż nad najniższą warstwą gałęzi. Intruz zmierzał w jej stronę, słyszała już jego głos. Był to Ritser Brughel. Wicegrupmistrz szedł przez mech, klnąc i uderzając coś po drodze. Miał naprawdę bogaty repertuar przekleństw. Qiwi interesowała się żywo takim językiem i słyszała Brughla już wcześniej. Brughel był nie tylko zastępcą Tomasa Nau, ale i żywym dowodem, że przywódcy Emergentów mogą być idiotami. Tomas zdawał sobie sprawę, że człowiek ten jest kiepskim aktorem, umieścił więc kwaterę wicegrupmistrza z dala od Hammerfest, na pokładzie „Niewidzialnej ręki”.
Pełnił też wachty w takim samym rytmie jak pozostali członkowie załogi.
Podczas gdy biedny Tomas starzał się rok po roku, by zapewnić bezpieczeństwo misji, Brughel był aktywny tylko przez dziesięć z każdych czterdziestu Msekund. Qiwi nie znała go więc dobrze — wiedziała jednak, czego w nim nienawidzi. Gdyby można było chociaż trochę zaufać temu głupkowi,Tomas nie traciłby dla nas życia. Słuchała go jeszcze przez chwilę. Nieźle.
W przekleństwach Brughla kryło się jednak coś, czego nie słyszała u innych ludzi — wydawało się, że wicegrupmistrz traktuje je dosłownie.
Qiwi zaczęła przepychać się głośno między gałęziami. Unosiła się jakieś pół metra nad gruntem, by mogła patrzeć Emergentowi prosto w oczy.
— Park jest zamknięty, grupmistrzu.
Brughel drgnął, zaskoczony. Milczał przez sekundę, jego blada skóra poczerwieniała raptownie.
— Ty mała, bezczelna… co ty tutaj robisz?
— Zajmuję się renowacją. — Cóż, było to przynajmniej bliskie prawdy.
Czas na kontratak: — A co pan tutaj robi?
Twarz Brughla pociemniała jeszcze mocniej. Podciągnął się, jego głowa znalazła się o dziesięć centymetrów wyżej od głowy Qiwi. Teraz i jego stopy wisiały w powietrzu.
— Nie będę odpowiadał na pytania śmieci. — Trzymał w dłoni ten idiotyczny, stalowy pręt. Był to zwykły metalowy kołek poznaczony tu i ówdzie ciemnymi plamami i nacięciami. Brughel przytrzymał się gałęzi i zamachnął szeroko, rozbijając prętem pąk obok głowy Qiwi.
Teraz i ją ogarnął gniew. Podciągnęła się wyżej, by znów znaleźć się na poziomie Brughla.
— To wandalizm, a nie wyjaśnienie. — Wiedziała, że park jest na podglądzie — a wandalizm był przestępstwem zarówno w oczach Queng Ho, jak i Emergentów.
Grupmistrz był tak wściekły, że przez moment nie mógł wydobyć głosu z zaciśniętego gardła.
— To wy jesteście wandalami — wybuchnął wreszcie. — Ten park był piękny, trudno nawet uwierzyć, że zbudowały go takie śmiecie jak wy. Ale teraz próbujecie go zniszczyć. Byłem tu wczoraj. Nawpuszczaliście tutaj jakiegoś robactwa. — Znów machnął metalowym prętem, rozrywając pajęczynę ukrytą między gałęziami. Pająki rozleciały się na wszystkie strony, ciągnąc za sobą jedwabne nici. Brughel dźgnął kilkakrotnie srebrną sieć, wzbijając obłok martwych owadów, fragmentów liści i innych śmie ci. — Widzisz? Co jeszcze zatruwacie? — Pochylił się lekko, spoglądając na nią z góry.
Przez chwilę Qiwi patrzyła tylko na niego ogłupiała. Chyba nie mówił tego poważnie? Jak można być takim ignorantem? Pamiętaj, to prostak.
Podleciała wyżej i wykrzyczała mu prosto w twarz.
— To park z zerowym ciążeniem, na miłość boską! Jak myślisz, co zbiera te wszystkie śmiecie z powietrza? Te pająki zawsze tu były… choć teraz są może nieco przepracowane. — Właściwie nie chciała, by zabrzmiało to w ten sposób, teraz jednak zmierzyła grupmistrza pogardliwym spojrzeniem, jakby ten był jednym wielkim śmieciem.