Kiedy Pham patrzył na Qiwi, widział — wyraźniej, niż kiedykolwiek w życiu — siebie. To prawda, Qiwi była kobietą, a seksizm należał do tych dziwactw Phama, których nie musiał udawać. Lecz podobieństwa między nimi sięgały głębiej niż płeć. Qiwi miała… ile, osiem lat?, kiedy wyruszyła w tę podróż. Spędziła prawie pół dzieciństwa w ciemności pomiędzy gwiazdami, a jej jedynym towarzystwem byli dorośli, którzy właśnie pełnili wachtę. Teraz znalazła się w zupełnie innej kulturze. A mimo to przetrwała, dzielnie stawiła czoło każdemu nowemu wyznaniu. I wygrywała.
Pham popadł w głębokie zamyślenie. Nie słuchał już swoich kompanów. Nie obserwował nawet Qiwi Lin Lisolet. Przypominał sobie czasy sprzed ponad trzech tysięcy lat, sprzed trzystu lat jego własnego życia.
Canberra. Pham miał trzynaście lat, był najmłodszym synem Trana Nuwena, Króla i Pana całej Północnej Krainy. Pham wychowywał się wśród mieczy, trucizn i intryg, w kamiennych zamkach nad zimnym morzem. Bez wątpienia padłby w końcu ofiarą morderstwa — albo zostałby królem całej planety — gdyby jego życie upływało nadal w średniowiecznym świecie.
Lecz kiedy miał trzynaście lat, wszystko się zmieniło. W świecie, który znał radio i okręty powietrzne tylko z legend, pojawili się międzyplanetarni kupcy, Queng Ho. Pham nadal pamiętał piekielny syk i kłęby pary bijące z Wielkiego Bagna za zamkiem, na którym wylądowały ich szalupy. W ciągu roku polityka feudalna Canberry została postawiona na głowie.
Queng Ho wysłali trzy okręty w ekspedycję na Canberrę. Mocno się przeliczyli, zakładając, że do momentu ich przybycia tubylcy będą się znajdować na znacznie wyższym poziomie rozwoju. Nawet zasobne królestwo Trana Nuwena nie mogło zapewnić im środków koniecznych do uzupełnienia zapasów. Dwa okręty zostały na planecie. Młody Pham odleciał z trzecim — jako zakładnik, którego Tram Nuwen oddawał im bez większych skrupułów.
Ostatni dzień Phama na Canberze był zimny i mglisty. Podróż z zamku do moczarów zajęła prawie cały poranek. Mały Pham Nuwen po raz pierwszy mógł obejrzeć statki przybyszów z bliska, co wprawiło go w stan bliski euforii. Chyba nigdy wcześniej ani później w swym życiu nie mylił się co do tak wielu spraw; okręty gwiezdne majaczące we mgle były tylko ładownikami. Wysoki, dziwny kapitan, który przywitał ojca Phama, był w rzeczywistości drugim oficerem. Trzy kroki za nim szła młoda kobieta, jej twarz wyrażała niechęć i dyskomfort — kochanka? służąca? Prawdziwy kapitan, jak się później okazało.
Ojciec Phama dał sygnał ręką. Nauczyciel chłopca i jego służący poprowadzili go przez błota, w stronę statku. Dłonie służących trzymały go mocno, ale Pham nawet tego nie zauważył. Patrzył w górę zdziwiony, pożerał wzrokiem „gwiezdne okręty”, wodził nim po szerokich łukach lśniącego metalu. Taką perfekcję widział dotąd tylko na obrazach lub w klejnotach, lecz to był sen na jawie.
Wszedłby na pokład ładownika zupełnie nieświadomy zdrady, gdyby nie Cindi. Cindi Ducanh, młodsza córka kuzyna Trama. Jej rodzina była wystarczająco ważna, by mieszkać na dworze, nie dość ważna jednak, by mieć jakieś znaczenie i wpływy. Cindi miała piętnaście lat, była najdziwniejszą, najdzikszą osobą, jaką Pham kiedykolwiek znał, tak dziką, że nie znał nawet słów, którymi mógłby ją opisać — choć „przyjaciółka” w zupełności by wystarczyło.
Nagle wybiegła do przodu, stanęła pomiędzy nimi i przybyszami z gwiazd.
— Nie! Tak nie można. To jest podłe. Nie… — Uniosła dłonie, jakby chciała ich zatrzymać. Z boku dobiegł krzyk jakiejś kobiety. To matka Cindi łajała swoją córkę.
To był taki głupi, beznadziejny gest. Eskorta Phama nawet nie zwolniła. Jej nauczyciel zamachnął się szeroko swym kijem, mierząc w nogi Cindi. Upadła.
Pham odwrócił się, chciał do niej biec, lecz teraz mocne ręce podniosły go nad ziemię, unieruchomiły. Kiedy widział Cindi po raz ostatni, ta podnosiła się z błota, wciąż patrząc w jego stronę, nieświadoma, że już zmierzają do niej strażnicy króla. Pham Nuwen nigdy nie dowiedział się, jaką karę poniosła jedyna osoba, która miała dość odwagi, by stanąć w jego obronie. Wieki później powrócił na Canberrę, dość bogaty, by kupić całą planetę, nawet w jej nowej, cywilizowanej postaci. Przeglądał stare księgi, fragmentaryczne zapiski cyfrowe pozostawione przez Queng Ho, którzy zostali wtedy na planecie. Nie było tam żadnej wzmianki o następstwach czynu Cindi, nie znalazł też nic pewnego w kronikach jej rodziny z późniejszych czasów. To, co zrobiła Cindi i to, co ją za to spotkało, w oczach jej współczesnych nie miało po prostu znaczenia.
Phama prowadziła w żelaznym uścisku eskorta. Przez moment widział swych braci i siostry, młodych mężczyzn i kobiety o zimnych, twardych twarzach. Dziś zostało usunięte jedno, niewielkie zagrożenie. Służący zatrzymali się przed ojcem Phama, królem. Starzec — w rzeczywistości miał wtedy zaledwie czterdzieści lat — patrzył na niego przez chwilę. Tran zawsze był dlań istotą odległą, kapryśną i nieobliczalną, zamkniętą za grubym murem nauczycieli, dziedziców i dworzan. Jego usta ściągnęły się teraz w cienką linię. Przez moment w jego twardych oczach pojawił się cień współczucia. Dotknął twarzy Phama.
— Bądź silny, chłopcze. Nosisz moje nazwisko.
Tran odwrócił się, powiedział coś do gwiezdnych przybyszów. Pham znalazł się w obcych rękach.
Jak Qiwi Lin Lisolet, Pham Nuwen został wyrzucony w wielką ciemność. I jak Qiwi, Pham czuł się tam kimś obcym.
Pamiętał te pierwsze lata wyraźniej niż jakikolwiek inny okres w swym życiu. Bez wątpienia załoga chciała wsadzić go do kapsuły hibernacyjnej i wyrzucić przy najbliższym postoju. Co można zrobić z dzieciakiem, który myśli, że istnieje tylko jeden świat i do tego płaski, który przez całe życie uczył się tylko wymachiwania mieczem?
Pham Nuwen miał jednak własne plany. Kapsuły hibernacyjne śmiertelnie go przerażały. „Repryza” nie opuściła jeszcze orbity Canberry, kiedy mały Pham zniknął ze swej kabiny. Zawsze był mały jak na swój wiek, a do tej pory zorientował się już, jak działa zdalny nadzór. Załoga okrętu szukała go przez ponad cztery dni. Oczywiście, w końcu Pham przegrał, a jakiś bardzo zły Queng Ho zaciągnął go przed oblicze kapitana.
Wtedy wiedział już, że jest nim „służąca”, którą widział na mokradłach. Lecz choć wiedział, nadal trudno mu było w to uwierzyć. Jedna słaba kobieta dowodziła okrętem gwiezdnym i załogą złożoną z tysiąca osób (choć wkrótce prawie wszyscy zeszli ze służby, poddając się hibernacji).
Hm… Może była kiedyś kochanką właściciela, ale otruła go i przejęła władzę. Był to całkiem prawdopodobny scenariusz, choć czynił z niej bardzo niebezpieczną osobę. W rzeczywistości Sura była tylko młodszym kapitanem, liderem frakcji, która sprzeciwiała się pozostaniu na Canberze. Ci, którzy postanowili jednak zostać, nazywali ich asekuranckimi tchórzami.
Teraz zmierzali z powrotem do domu, ku nieuchronnemu bankructwu.
Pham dobrze pamiętał wyraz jej twarzy, kiedy złapali go w końcu i przyprowadzili na mostek. Spojrzała groźnie na małego księcia, chłopca wciąż odzianego w aksamitne ubranie canberrańskiej arystokracji.
— Opóźniłeś pierwszą wachtę, młody człowieku.
Język, którym posługiwała się kobieta, był dlań dziwny, ledwie zrozumiały. Chłopiec opanował strach i poczucie samotności, po czym odpowiedział jej równie hardym spojrzeniem.
— Jestem twoim zakładnikiem, a nie sługą czy ofiarą.
— Cholera, co on powiedział? — Sura Vinh spojrzała na swoich poruczników. — Posłuchaj, synu, ten lot będzie trwał sześćdziesiąt lat. Musimy cię uśpić.