Выбрать главу

Porzuciwszy ciepłą, opłacaną przez miasto posadę, zatrudniłam się w dwuosobowej firmie detektywistycznej, gdzie zbierałam godziny pracy niezbędne do uzyskania licencji. Pracuję na własną rękę już od ponad dziesięciu lat, z licencją w garści i pełnym zakresem ubezpieczenia. Lwią część minionej dekady spędziłam, ścigając podpalaczy i ludzi składających nieuzasadnione wnioski o wypłacenie polisy na życie, najpierw jako pracownik Kalifornijskiej Firmy Ubezpieczeniowej, później już jako wolny strzelec. Nasze drogi rozeszły się trzy lata temu, w październiku 1983 roku. Od tamtej pory wynajmuję biuro od firmy prawniczej Kingman and Ives, lecz podejrzewam, że układ ten lada dzień może ulec zmianie.

Przez ostami rok Lonnie Kingman stale narzekał na brak miejsca. Już raz rozwinął działalność, przejmując całe trzecie piętro budynku, będącego zresztą jego własnością. Teraz nabył drugi budynek, tym razem przy State Street, gdzie zamierza się przenieść, gdy umowa kupna nabierze mocy prawnej. Znalazł już kandydata do wynajęcia swojej dotychczasowej kancelarii, do rozwiązania pozostała więc jedynie kwestia, czy przeniosę się wraz z nim, czy też poszukam biura gdzie indziej. W głębi duszy jestem samotniczką i choć lubię Lonniego, wizja bliskiego kontaktu z innymi pracownikami zaczynała mi powoli działać na nerwy. Chodziłam do biura późnym wieczorem i w weekendy, połowę czasu poświęcając na pracę w domu, by stworzyć sobie namiastkę wolnej przestrzeni i samotności. Rozmawiałam z pośrednikiem nieruchomości o wynajęciu biura z możliwością płacenia rat co miesiąc i odpowiedziałam na kilka sensownych ogłoszeń. Dotąd jednak nie udało mi się znaleźć niczego, co przemówiłoby mi do wyobraźni. A mam naprawdę skromne wymagania: potrzebuję tylko dość miejsca, by ustawić biurko, obrotowy fotel, szafki na akta i kilka sztucznych kwiatów w doniczkach. W myślach uzupełniałam też całość o małą, lecz bardzo gustowną toaletę. Problem polegał na tym, że wszystko, co mi się podobało, było albo za duże, albo za drogie, a biura, na których wynajęcie mogłam sobie spokojnie pozwolić, były zbyt małe, obskurne i znajdowały się za daleko od centrum. Spędzam sporo czasu w archiwach i lubię znajdować się w pobliżu sądu, posterunku policji i biblioteki publicznej. Biuro Lonniego było całkiem niezłym schronieniem, a poza tym – gdy robiło się gorąco – Lonnie występował w roli mojego adwokata. Niestety, zdarzało się to dość często. Stałam więc przed trudnym wyborem i sama nie wiedziałam, co robić.

Kiedy tylko dotarłam do kompleksu dwupiętrowych budynków, gdzie mieściła się kancelaria, rozpoczęłam tradycyjną misję poszukiwania miejsca do zaparkowania samochodu. Jedyną wadą mojej obecnej przystani był maleńki parking mieszczący zaledwie dwanaście samochodów. Lonnie i jego wspólnik mieli zarezerwowane miejsca, podobnie jak ich dwie sekretarki, Ida Ruth Kenner i Jill Stahl. Pozostałe osiem miejsc przydzielono innym najemcom lokali, więc reszta nas, maluczkich, zmuszona była szukać miejsca w najbliższej okolicy. Dziś udało mi się wcisnąć na wąski skrawek pomiędzy dwoma podjazdami i mogłabym przysiąc, że parkowanie w tym miejscu było prawie zgodne z przepisami. Dopiero później się przekonałam, że byłam w błędzie.

Przeszłam pięć przecznic dzielących mnie od budynku, przemierzyłam dzielnie dwie kondygnacje schodów i weszłam do biura nierzucającymi się w oczy bocznymi drzwiami. Ruszyłam przez wewnętrzny hol prosto do mojego pokoju i otworzyłam drzwi, unikając spotkania z Idą Ruth i Jill, pogrążonymi w rozmowie o parę kroków ode mnie. Wiedziałam, że jej tematem jest poruszana niezmiennie od dwóch miesięcy sprawa. John Ives, wspólnik Lonniego, przekonał go, by po odejściu recepcjonistki firma zatrudniła jego siostrzenicę. Jennifer miała osiemnaście lat i niedawno skończyła szkołę średnią. To była jej pierwsza praca i pomimo otrzymania długiej listy obowiązków, nadal nie miała pojęcia, czego firma od niej oczekuje. Zjawiała się w pracy w podkoszulkach i minispódniczkach, długie jasne włosy spływały jej falą aż do pasa, a gołe nogi wsuwała w klapki na drewnianych podeszwach. Przez telefon jej głos brzmiał piskliwie, była na bakier z ortografią i jakoś nie potrafiła zrozumieć, że do pracy nie należy się spóźniać. Często też udzielała sobie od dwóch do czterech dni urlopu, kiedy jej bezrobotni przyjaciele wybierali się na jakąś dłuższą imprezę. Ida Ruth i Jill miały już serdecznie dość sprzątania – dosłownie i w przenośni – bałaganu, jaki po sobie pozostawiała. Obie wylewały swoje żale przede mną, najwyraźniej obawiając się Lonniego i Tohna. Nigdy nie lubiłam rozmaitych biurowych podchodów, co stanowiło dodatkowy bodziec do zmiany dekoracji. Dawniej pociągała mnie rodzinna atmosfera panująca w firmie, a teraz byłam świadkiem rozgrywającej się po kątach psychodramy. Jenniffer była Kopciuszkiem o bardzo skromniutkim ilorazie inteligencji. Ida Ruth i Jill, niczym dwie paskudne przyrodnie siostry, były dla niej bardzo miłe, lecz przy każdej okazji obgadywały ją za plecami. Nie byłam pewna, jaka rola przypadła w udziale mnie, lecz unikałam tego spektaklu jak ognia, chowając się w swoim pokoju. Rozwiązywanie konfliktów nigdy nie było moją mocną stroną.

Pragnąc jak najszybciej stamtąd uciec, zadzwoniłam na posterunek policji w Santa Teresa i poprosiłam o połączenie z detektywem Odessą. Był właśnie na zebraniu, ale kobieta, która odebrała telefon, powiedziała mi, że powinno szybko się skończyć. Umówiłam się więc na dziesiątą trzydzieści. Wypełniłam formularz umowy, którą miałam przygotowaną w komputerze, po czym włożyłam go do koperty Express Mail, by ją wysłać do Fiony na adres Melanie w San Francisco. Wsunęłam kopertę do torebki i usiadłam przy biurku, rysując między rundkami układanego na komputerze pasjansa mocno symboliczne zawijasy na podkładce na biurko. Nie oznacza to wcale, że nie miałam nic do roboty, wręcz przeciwnie, ale nie mogłam się na niczym skupić, bo w mojej głowie wciąż szaleńczo wirowały uzyskane wcześniej informacje. Wreszcie wyjęłam duży, żółty blok listowy i zaczęłam robić notatki.

O dziesiątej dwadzieścia zamknęłam drzwi biura i ruszyłam w stronę poczty, po czym obrałam za cel oddalony o cztery przecznice posterunek policji. W powietrzu poranka wyczuwało się wyraźnie chłód, a blade słońce skryło się za ciemnymi chmurami zwiastującymi nadciągający szybko deszcz. Pora „deszczowa” w Santa Teresa jest zupełnie nieprzewidywalna. Okres przelotnych opadów rozpoczął się kiedyś w połowie stycznia i trwał nieprzerwanie aż do początku marca. Ostatnio wybryki pogody na całym świecie sprawiły, że u nas stała się wyjątkowo kapryśna. Od końca maja aż do października poziom opadów mierzono w milimetrach, lecz w miesiącach zimowych bywało różnie, a ten zapowiadał się na najbardziej wilgotny od lat. Zimny front przesuwał się w dół od Alaski, a jego zwiastunem był przenikliwy, zimny wiatr. Gałęzie drzew poruszały się nieustannie, wyginając z trzaskiem, a wyschnięte liście palm odrywały się od pni i sunęły po chodnikach niczym wielkie miotły.

Nic dziwnego, że hol na posterunku policji wydawał się dziwnie zaciszny. Po mojej lewej stronie na drewnianej ławce siedział mały chłopiec, a jego ojciec rozmawiał z cywilnym urzędnikiem o kopiach raportu sporządzonego po wypadku. Podeszłam do lady w kształcie litery L, gdzie oficer w mundurze kierował ruchem interesantów. Powiedziałam mu o spotkaniu, a on przez telefon poinformował detektywa Odessę o moim przybyciu.

– Zaraz tu przyjdzie – rzucił.

Czekałam spokojnie, rzucając przelotne spojrzenia w kierunku działu akt. Moja przyjaciółka Emerald przeszła na wcześniejszą emeryturę i nie miałam tu już nikogo, kto mógłby mi przekazywać cenne informacje. Emerald co prawda nigdy nie złamała panujących tu zasad, ale parę razy niebezpiecznie zbliżyła się do tej granicy.