Выбрать главу

Kiedy doszłam do końca podjazdu, zauważyłam, że drzwi garażu Henry’ego są otwarte, choć oba samochody stoją na miejscu. Skręcając w lewo, dostrzegłam samego Henry’ego na drabinie przy ścianie sypialni. Zakładał okiennice chroniące okna przed burzą. Miał na sobie szorty i kusą koszulkę, a przed „zimą” jego opalenizna zdążyła już zblaknąć. Temperatura w Santa Teresa nigdy nie spada poniżej dziesięciu stopni, Henry pochodzi jednak z Michigan i choć mieszka w południowej Kalifornii od ponad czterdziestu lat, jego przywiązanie do zmieniających się regularnie pór roku nakazuje mu zakładać siatki w oknach latem i okiennice późną jesienią. Sama pogoda nie ma dla niego najmniejszego znaczenia.

Po całym podwórku walały się przybory do sprzątania: wąż ogrodowy, zwinięte w kulkę gazety, druciana szczotka, wiaderko wody z octem i poszarzałe od sadzy gąbki. Henry pomachał do mnie i ostrożnie zszedł z drabiny, gwiżdżąc pod nosem trudną do zidentyfikowania melodię. Pomogłam mu posprzątać, wylewając brudną wodę w krzaki, a on zwinął starannie wąż.

– Wcześnie wróciłaś – zauważył.

– Pomyślałam, że trzeba zamknąć okna przed deszczem, jeśli oczywiście takowy spadnie.

Henry często narzekał, że deszczowi w Kalifornii zdecydowanie brakuje rozmachu i malowniczości burz rodem ze Środkowego Zachodu. Wiele razy deszcz, na który się długo zanosiło, w ogóle nie spadał albo też ledwie zraszał chodniki. Rzadko trafiała nam się okazja podziwiania na niebie spektaklu z zygzakami błyskawic, które Henry czule wspominał z czasów młodości spędzonej w Michigan.

– Trzeba było zadzwonić – powiedział. – Oszczędziłbym ci drogi. Wrzuć szczotkę do tego wiaderka. Zabiorę potem wszystko ze sobą.

– Było mi po drodze. Jestem umówiona o piątej na Paloma Lane, więc i tak jechałam w tym kierunku. A poza tym każda wymówka jest dobra, żeby wyjść z biura. Za dużo bzdurnego zamieszania jak na mój gust.

– Jak przebiegają poszukiwania nowego miejsca?

Pokręciłam głową na znak, że nie idzie mi najlepiej.

– Coś na pewno się objawi. Na razie mam nowego klienta. No, przynajmniej na dziewięćdziesiąt procent.

– Skąd to wahanie?

– Może zawiniła tu sytuacja w biurze, która nie pozwala mi na wszystko spojrzeć trzeźwym okiem. To ciekawa sprawa, ale boję się, że nic nie zwojuję. Chodzi o tego lekarza, który zaginął jakiś czas temu.

– Pamiętam, że czytałem o tym w gazetach. Nadal nie ma żadnego śladu?

– Nie. Jego była żona jest przekonana, że policja nie wykazuje wystarczającego zainteresowania. Szczerze mówiąc, ma mnie chyba za osobę, która lubi stać z batem i zmuszać ludzi do przeskakiwania przez płonące obręcze.

– Poradzisz sobie. – Z tymi słowami odwrócił się, złożył drabinę i odniósł ją do garażu. Patrzyłam, jak obchodzi ostrożnie chevroleta rocznik 1932 i wiesza drabinę na ścianie. W jego garażu pełno jest najróżniejszych haków, a każdy przedmiot ma tam swoje miejsce starannie zaznaczone konturem wymalowanym ciemną farbą.

– Masz czas na podwieczorek? – spytał, przechodząc przez podwórko.

– Raczej nie. Spotkamy się później u Rosie.

– Będę tam przed siódmą. Rosie właśnie się do mnie wybiera, więc muszę trochę posprzątać. Prosiła mnie o pomoc, ale nie powiedziała, w jakiej sprawie.

– No, no – mruknęłam.

Machnął ręką.

– To pewnie nic wielkiego. Nie mam zresztą nic przeciwko temu. Jeśli zjawi się tu pod moją nieobecność, powiedz jej, że wrócę, jak tylko ogarnę trochę ten bałagan.

Henry wszedł do domu kuchennymi drzwiami i widziałam przez okno, jak szoruje coś zawzięcie w zlewozmywaku. Uśmiechnął się do mnie, gdy zauważył, że na niego patrzę i znów zaczął pogwizdywać pod nosem.

Odwróciłam się, kiedy skrzypnęła brama. Chwilę później na podwórko weszła Rosie z brązową papierową torbą w ręce. Rosie jest dumną właścicielką węgierskiej tawerny. Rok temu w Święto Dziękczynienia wyszła za starszego brata Henry’ego, Williama. Zajmują teraz mieszkanie nad restauracją, oddaloną o przecznicę od nas. William, który pracuje w tawernie jako kierownik, ma osiemdziesiąt siedem lat, a Rosie, która zaklinała się niegdyś, że jest po sześćdziesiątce, teraz przyznaje się do skończenia lat siedemdziesięciu, choć nie do końca wiadomo, ile lat temu doszło do tego epokowego wydarzenia. Rosie jest niska, mocno zbudowana i ma kokieteryjną fryzurę, ufarbowaną na kolor najbardziej dojrzałych florydzkich pomarańczy. Jak zwykle miała na sobie szeroką zapinaną z tyłu suknię, tym razem w kolorze ostrej pomarańczy i złota, której dół wydymał się niczym żagiel na wietrze. Na mój widok wyraźnie się rozjaśniła.

– Kinsey, być dobrze. To dla Henry – powiedziała, otwierając torbę.

Zajrzałam do środka niemal pewna, że znajdę tam kocięta.

– Co to takiego? Śmieci?

Rosie przestąpiła z nogi na nogę, unikając mojego wzroku. Podobną strategię przyjmuje zawsze, gdy ma coś na sumieniu, czuje się nieswojo lub po prostu udaje, że jest niespełna rozumu.

– Są mojej siostry Klotyldy rachunki za szpital i po śmierci. Henry wyjaśni. Nie mogę się w tym pochytać.

Rosie zwykle potrafi bez trudu stosować się do wszystkich zasad gramatyki. Przekręca słowa i miesza składnię tylko wtedy, gdy chce sprawić wrażenie zupełnie bezradnej, zmuszając ludzi w ten sposób do wyświadczenia jej jakiejś wielkiej przysługi. Najczęściej dzieje się tak wtedy, gdy sprawa dotyczy podatku stanowego i federalnego, czym Henry zajmuje się bez słowa protestu od sześciu lat.

– Pomożesz, mam nadzieję – powiedziała przebiegle. – Nie powinien robić sam. Niesprawiedliwie było.

– A czemu William się tym nie zajmie?

– Klotylda wolała Henry.

– Ale ona nie żyje – przypomniałam.

– Zanim sama umarła, wolała – wyjaśniła z nieśmiałym uśmiechem, jakby to wszystko tłumaczyło.

Postanowiłam odpuścić. To przecież sprawa Henry’ego, choć wściekało mnie, że tak go wykorzystuje. Rzeczona Klotylda była nieznośną starszą siostrą Rosie. Nigdy nie potrafiłam wymówić jej węgierskiego nazwiska, pełnego spółgłosek i dziwnych znaczków. Przez całe lata cierpiała na niesprecyzowaną, wyniszczającą chorobę. Od chwili pięćdziesiątych urodzin poruszała się na wózku, gnębiona przez całą serię różnych dolegliwości, które wymagały stosowania całego arsenału leków i częstych pobytów w szpitalu. Kiedy skończyła siedemdziesiąt lat, zalecono jej przeprowadzenie operacji stawu biodrowego i wstawienia protezy. Operacja odbyła się w kwietniu, parę miesięcy temu. Choć wszystko poszło gładko, Klotylda była wściekła z powodu przedłużającej się, pełnej zakazów i nakazów rekonwalescencji. Opierała się wszelkim próbom postawienia jej na nogi, pluła odżywkami, odmawiała korzystania z basenu, wyszarpywała katetery i kroplówki, rzucała pigułkami w pielęgniarki i sabotowała wszelkie próby rehabilitacji. Po spędzeniu pięciu dni w szpitalu została przeniesiona do domu opieki, gdzie w ciągu paru tygodni jej stan zaczął się pogarszać. Na koniec wdało się zapalenie płuc, kłopoty z nerkami i przełykaniem. Rosie nie była specjalnie poruszona, kiedy siostra „zeszła”. „Powinna zejść już dawno temu – orzekła. – Nieźle dawała w kości. Tak się sprawy mają, gdy ktoś jest niegrzeczny. Powinna słuchać lekarz. Nie wolno odmawiać pomocy, bo on wie najdobrzej. Teraz mam to na głowie i nie wiem, co z tym zrobić. Bierz”.

Sądząc po ciężarze i rozmiarach torby, sama Rosie też nie sprawowała się najlepiej. Wyglądało na to, że stos papierów rósł od dłuższego czasu. Henry będzie musiał nad nimi spędzić parę tygodni, zanim jakoś to poukłada. Wyszedł właśnie z domu i podszedł do nas. Szorty i kusą koszulkę zamienił na flanelową koszulę i długie spodnie.