Выбрать главу

– Nie czytałem tego artykułu – przyznałem się. – Przeoczyłem go.

Checkov zadzwonił do mnie nie dalej jak w zeszły czwartek, a artykuł ukazał się w piątek. A więc w tym samym dniu, w którym zginął. Prawdę mówiąc, nie spodziewałem się, że go opublikuje. Kiedy telefonował, był na moje rozeznanie, mocno pijany.

– To całkiem możliwe – przyznałem.

– Zadowolony też za bardzo nie byłem.

– Z artykułu?

– Sam jeszcze nie postawiłem na swojego konia, rozumie pan? A on tak z tym wyskoczył – zepsuł cenę. Kiedy zadzwoniłem do swojego bukmachera w piątek, nie chciał mi dać więcej niż sto do ośmiu, dzisiaj zrobili go faworytem w stosunku osiem do jednego, a przecież do gonitwy jeszcze prawie trzy tygodnie. Pewnie, że to dobry koń, ale Arkle to on nie jest. Właściwie, to ja tego nie pojmuję.

– Nie pojmuje pan, dlaczego Checkov radził na niego stawiać?

Ociągał się z odpowiedzią.

– Powiedzmy, że nie pojmuję, dlaczego aż tak zdecydowanie.

– Ale na pewno liczy pan na wygraną?

– Liczę – powtórzył. – Jasne, że liczę na wygraną. Ale nie startowaliśmy jeszcze w tak ważnej gonitwie… Nie oczekuję zwycięstwa, rozumie pan?

– Ma pan takie same szanse jak wszyscy – powiedziałem. – Checkov musiał czymś wypełnić swoją rubrykę. Czytelnicy nie lubią letnich artykułów, trzeba im dostarczać zdecydowanych wypowiedzi.

Obdarował mnie cienkim uśmieszkiem podszytym szyderstwem dla takiego pójścia na łatwiznę. Był to człowiek, który nie miał zrozumienia ani serca dla innych ludzi i ich problemów, nawet dla własnych synów.

Drzwi pokoju otwarły się i weszła potężnie zbudowana kobieta w sukience w słoneczniki. Jej nogi, bez pończoch, porastały gęsto jasne włoski, a opuchnięte kostki wylewały się ze sponiewieranych niebieskich rannych pantofli. Niemniej stąpała bardzo lekko i poruszała się powoli, co sprawiało takie wrażenie, jakby posuwała się naprzód w stanie nieważkości – wyczyn nie lada przy wadze z pewnością przekraczającej siedemdziesiąt pięć kilogramów.

Bezkształtna masa jasnokasztanowych włosów okalała niczym chmura jej twarz, z której dwoje marzycielskich oczu patrzało na świat wpół przytomnie. Twarz miała miękko zaokrągloną, już me młodą, ale wciąż jakby niedojrzałą. Osądziłem bezlitośnie, że życie, jakie wiodła w wyobraźni, było dla niej bardziej realne, niż rzeczywistość. Domyślałem się, że minioną godzinę spędziła gdzieś daleko, znacznie dalej niż piętro wyżej.

– Nie wiedziałam, że jesteś w domu – powiedziała do Ronceya, który wstał w chwilę po mnie.

– Madge, to pan James Tyrone. Mówiłem ci, że przyjedzie. – Mówiłeś? – Przeniosła błędne spojrzenie na mnie. – No, to rozmawiajcie sobie – powiedziała.

– Gdzie byłaś? – spytał Roncey. – Nie słyszałaś, jak cię wołałem?

– Wołałeś? – powtórzyła, potrząsając głową. – Słałam łóżka, jak zwykle. – Stanęła na środku pokoju i rozglądając się niepewnie ogarnęła wzrokiem bałagan. – Dlaczego nie napaliłeś w kominku?

Spojrzałem mimowolnie na górę popiołu na palenisku, ale jej wcale ona nie przeszkadzała. Z odrapanej dębowej skrzynki przy kominku wyjęła trzy brykiety na rozpałkę i garść patyków. Spoczęły one na popiele, niedbale tylko rozgarniętym pogrzebaczem. Potarła zapałkę, zapaliła brykiety i ułożyła w kopczyk węgiel. Świeży ogień zapłonął spokojnie na szczątkach starego, a Ronceyowa wzięła kominkową szczotkę i zmiotła z widoku kilka żużli za stos bierwion.

Zafascynowany obserwowałem dalszy ciąg tych porządków. Przepłynęła przez pokój do zwiędłych kwiatów, otworzyła okno i wyrzuciła je. Potem wylała w ślad za nimi wodę z wazonu, postawiła go na parapecie i zamknęła okno.

Zza kanapy, na której siedzieliśmy razem z Ronceyem, wyciągnęła duże kartonowe pudło. Napis na nim głosił, że są to „Płatki Kelloga. 12 pudełek dla całej rodziny”, i było do połowy wypełnione tym samym chłamem, który walał się po pokoju. Lewitując zatoczyła metodycznie duże koło, podnosząc wszystko i jak leci wrzucając do pudła, co trwało mniej więcej trzy minuty. Potem pudło zniknęło z widoku, bo upchała je z powrotem za kanapę, a idąc do drzwi poprawiła po drodze poduszki na dwóch fotelach. Pokój, uprzątnięty i z jasno płonącym kominkiem, oszałamiająco się odmienił. Wprawdzie pajęczyny pozostały, ale miało się wrażenie, że jutro i na nie przyjdzie kolej. Peter miał słuszność twierdząc, że mama organizację pracy ma w małym palcu. Nawet jeśli wypływało to z lenistwa, cóż z tego.

Roncey nalegał, żebym został na lunchu, a do tego czasu opowiadał z ożywieniem, tak, jakby nie miał zamiaru nigdy skończyć, o wszystkich koniach, jakie miał w życiu. Przy lunchu składającym się z befsztyka na zimno, marynat, sera i biskwitów, podanych o wpół do trzeciej na kuchennym stole, w dalszym ciągu tylko on zabierał głos. Synowie przez cały czas jedli w milczeniu, a Ronceyowa patrzyła zamyślona w przestrzeń oczami, które widziały jedynie zdarzenia rozgrywające się w jej wyobraźni.

Kiedy wyszedłem stamtąd wkrótce po skończeniu posiłku, Pat poprosił mnie o podwiezienie do Bishops Stratford i nie zważając na mars na czole ojca, wspiął się na przednie siedzenie furgonetki. Roncey uścisnął mi rękę mocno, jak przy powitaniu, i wyraził nadzieję, że otrzyma gratisowy egzemplarz „Lakmusa”.

– Oczywiście – zapewniłem go, myśląc o tym, że w związku z osławionym skąpstwem tego pisma, sam będę musiał przysłać mu ten numer.

Pomachał mi z podwórza ręką na pożegnanie, a Patowi szorstko przykazał, żeby wrócił prosto do domu autobusem o czwartej. Ledwo minęliśmy przekrzywione słupki bramy, już Pat wyrzucił z siebie cząstkę tłumionej urazy.

– Traktuje nas jak dzieci… mama nic tu nie pomoże, ona nas wcale nie słucha…

– Mógłby pan stąd wyjechać – podsunąłem mu myśl. Ile pan ma lat, dziewiętnaście?

– Kończę w przyszłym miesiącu. Ale nie mogę wyjechać i on o tym wie. Nie mogę, jeżeli chcę się ścigać. Na zawodowstwo nie mogę na razie przejść, jestem za mało znany i nikt nie wsadzi mnie na swojego konia. Muszę startować jako amator i wyrobić sobie nazwisko, tak mówi tata. A przecież nie mogę być amatorem, jeżeli pójdę z domu i znajdę sobie gdzieś normalną pracę, bo wtedy nie mógłbym sobie pozwolić na wszystkie wydatki i w ogóle nie miałbym czasu na jeżdżenie.

– Można pracować w stajni… – zaproponowałem.

– No wie pan. Przecież przepisy mówią, że nie można pracować w żadnym charakterze w stajni wyścigowej i jednocześnie startować jako amator, nawet jeżeli jest pan sekretarzem, kierownikiem, kimkolwiek. To cholernie niesprawiedliwe. Tylko niech pan mi nie mówi, że mógłbym pracować jako stajenny, odpękać dwa lata i zostać zawodowcem, jasne, że mógłbym. Ale ilu stajennych awansuje na dżokejów wykonując taką pracę? Żaden. Absolutnie żaden. I pan to wie.

Skinąłem głową.

– Jako stajenny to ja pracuję teraz, wystarczy. Mamy sześć koni i to ja je wszystkie, cholera, oporządzam. Może trudno w to panu uwierzyć, ale oprócz nas jedyny robotnik w gospodarstwie to stary Joe. Tata zawsze ma dla niego tuzin rzeczy do roboty. Nie miałbym nic przeciwko tej pracy bez żadnej zapłaty, naprawdę nie, gdyby tato dał mi jeździć nie tylko na przełajach, ale on mi nie da. Mówi, że brak mi doświadczenia, a tak naprawdę, robi, cholera, wszystko, żebym nigdy tego doświadczenia nie nabrał… Powiem panu wprost, mam tego serdecznie dość!

Rozpamiętywał ponuro swoją sytuację przez całą drogę do Bishops Stratford. Pomyślałem, że ma uzasadniony żal. Victor Roncey nie należał do ojców, którzy pomagają synom w życiu.