Выбрать главу

ROZDZIAŁ CZWARTY

W tenże poniedziałek, po południu, odbyło się śledztwo w sprawie Berta Checkova. Orzeczenie: nieszczęśliwy wypadek. Był pijany w trupa, oświadczyły maszynistki, które widziały, jak wypadł przez okno. Pijany w trupa.

A po spadnięciu na chodnik, już nie pijany, tylko trup.

Kiedy wszedłem do redakcji we wtorek rano, Jan Łukasz i Derry zastanawiali się, czy wybrać się na jego pogrzeb w środę.

– Croxley. Gdzie to jest? – spytał Derry.

– Niedaleko Watford – odparłem. – Na śródmiejskiej linii metra. Dojazd bezpośrednio do Farringdon Street.

– Czego nam, dziennikarzom, potrzeba, to stacji metra znacznie bliżej niż to sakramenckie Farringdon – stwierdził ponuro Derry. – Ten jeden cal na mapie to będzie trzy czwarte mili.

– Jeżeli się nie mylisz, Ty, to nie ma problemu – orzekł Jan Łukasz. – Powinniśmy chyba pojechać wszyscy.

Mrużąc oczy Derry przyjrzał się mapce metra w swoim kalendarzyku.

– Croxley. Za Watford. Miałeś rację – powiedział.

W Watford miałem kiedyś dziewczynę. Tę drugą. Wiele czasu spędziłem jeżdżąc linią śródmiejską metra, podczas gdy Elżbieta była przekonana, że zatrzymał mnie nawał pracy w redakcji. Poczucie winy i świadomość popełnionego oszustwa były starymi i dobrze znajomymi towarzyszami moich podróży. Z Watford, z Virginia Water, skądkolwiek.

– Ty! – usłyszałem natarczywy głos Jana Łukasza. – Hm?

– Pogrzeb jest o wpół do trzeciej. Na dojazd trzeba liczyć, no ile, godzinę…?

– Ja nie pójdę – odparłem. – Mam do napisania ten artykuł dla „Lakmusa”. Wywiady zabiorą mi jeszcze przynajmniej dwa dni.

– Wydawało mi się… – zaczął, wzruszając ramionami.

– Jakie tajniki zgłębiłeś do tej pory? – spytał Derry. Siedział z nogami zarzuconymi na biurko. We wtorki w niedzielnym piśmie nie było nic do roboty.

– Rodzinę Ronceyów. Tomcia Palucha – odparłem. Derry prychnął pogardliwie.

– Przedterminowy faworyt.

– Będziesz go polecał? – spytałem z zainteresowaniem.

– Raczej nie. Wprawdzie wygrał kilka gonitw, ale nie pokonał żadnego konia z klasą.

– Bert bardzo go zachwalał. Napisał niezwykle wymowny artykuł, żeby chwytać okazję, zanim nie zmniejszy się rozpiętość stawek. Napisał go w zeszły czwartek. Chyba tuż po opublikowaniu w kalendarzu wyścigów terminu tego handicapu. Artykuł ukazał się w jego gazecie już w piątek. Roncey pokazał mi wycinek. Powiedział, że Bert zadzwonił do niego po pijanemu.

Jan Łukasz westchnął.

– To przesądza sprawę. Skoro Bert go typował, to ja nie mam zamiaru oświadczył stanowczo Derry.

– A to dlaczego?

– Bo konie, które mocno typował Bert na długo przed gonitwą, prawie nigdy nie stawały później na starcie.

Jan Łukasz wyciągnął szyję, aż ścięgna nabrzmiały mu jak postronki, i pomasował wypukłą grdykę.

– Zawsze istnieje takie ryzyko – powiedział. – Może się zdarzyć każdemu.

– Mówisz to serio? – spytałem Derry’ego.

– Jak najbardziej. Współczuję ci z powodu tego artykułu dla „Lakmusa” i tak dalej – powiedział z uśmiechem – ale przewiduję, że mniej więcej wtedy, kiedy go opublikują, okaże się, że Tomcio Paluch został wycofany z Pucharu Latarnika.

Bawił się beztrosko gumką recepturką, a Jan Łukasz kartkował w roztargnieniu jakieś papiery. Ani jeden, ani drugi nie poczuł dreszczu, jaki przebiegł mi po plecach.

– Derry, jesteś tego pewien? – spytałem.

– Czego?

– Że Bert zawsze typował w dużych gonitwach konie, które potem nie startowały.

Derry pstryknął dwa razy gumką.

– Ściślej mówiąc, jeżeli zależy ci na ścisłości, to wytypował więcej takich koni niż ktokolwiek inny na tej ulicy i pod tym względem osiągnął szczyty, lub jeśli wolisz, doły, a w każdym razie był w tym konsekwentny przez cały zeszły rok. Robił wielki szum wokół konia, zalecał wszystkim natychmiast go obstawiać, a potem bach! – na dzień, dwa przed gonitwą skreślano go z listy startowej.

– Nie zauważyłem – - rzekł Jan Łukasz takim tonem, jak gdyby nie mogło się to zdarzyć bez jego wiedzy i zgody.

Derry wzruszył ramionami.

– Ale tak właśnie było – powiedział. – A jeżeli chcesz się dowiedzieć czegoś równie niepotrzebnego na temat tego nadętego Cannersleya z „Sunday Hemisphere”, to ma on dziwny zwyczaj typowania wyłącznie koni, których imiona zaczynają się na tę samą literę, co jego nazwisko. Widocznie cierpi na manię wielkości.

– Nabierasz nas – rzekł Jan Łukasz.

– Wcale nie – odparł Derry, potrząsając głową. – Nie myśl, że ja tu tylko siedzę i nic nie dostrzegam. Przecież czytam gazety.

– Pójdę po maszynę – powiedziałem nagle.

– A gdzie ją masz?

– Oddałem do czyszczenia – rzuciłem przez ramię w drodze do drzwi.

Tym razem maszyna była gotowa. Odebrałem ją i poszedłem dalej ulicą, do gazety Berta. Wjechałem windą na jego piętro. Przeszedłem przez ruchliwy dział redakcji sportowej. Zatrzymałem się przed biurkiem zastępcy kierownika działu sportowego, bywalca wyścigów i starego znajomego z baru.

– Ty! Można wiedzieć, co sprowadza do nas konkurencję?

– Bert Checkov – odparłem krótko.

Porozmawialiśmy o nim przez chwilę. Zastępca kierownika coś przede mną ukrywał. Zdradzały go niewyraźne miny, zawisające w powietrzu gesty, nieskutecznie tuszowane zakłopotanie. Mówił, że jest wstrząśnięty, zdruzgotany, strasznie przygnębiony śmiercią Berta. Mówił, że wszystkim będzie go brak, jego brak odczuje gazeta, że jego śmierć to dla wszystkich wielka strata. Kłamał jak z nut.

Nie dociekałem dlaczego. Spytałem ostrożnie, czy mógłbym zajrzeć do książki wycinków Berta, bo bardzo chciałbym przypomnieć sobie kilka jego artykułów.

Zastępca kierownika działu sportowego odparł uprzejmie, że nie mam się czego uczyć od Berta Checkova, a na dobrą sprawę od nikogo, ale zajrzeć, oczywiście, mogę, i zajął się znów swoją robotą. Przejrzałem półki z aktami stojące z boku pod ścianą i w końcu znalazłem trzy bruliony z papieru pakowego z wklejonymi wycinkami artykułów Berta.

Wyjąłem maszynę z walizeczki i odstawiłem ją na nie rzucającą się w oczy półkę. Trzy bruliony z wycinkami trafiły do walizeczki, chociaż musiałem ją ścisnąć, żeby się zamknęła, po czym, nie zatrzymywany przez nikogo, wyszedłem z budynku z przemyconym towarem.

Jan Łukasz i Derry wybałuszyli oczy na bruliony z wycinkami.

– Do licha! Jak je stamtąd wyniosłeś? I do czego są ci potrzebne? – spytał Derry.

– Derry będzie mógł teraz przystąpić do udowodnienia, że Bert zawsze typował w dużych gonitwach nie startujące konie.

– Zwariowałeś – powiedział z niedowierzaniem Jan Łukasz.

– Nie – zaprzeczyłem z ubolewaniem. – Jeżeli mam rację, to „Fama” jest o krok od odkrycia skandalu w rodzaju tych, na jakich żerujemy. Nakład naszej gazety eksploduje. A wszystko dzięki działowi sportowemu.

Zainteresowanie Jana Łukasza skoczyło raptownie od zera do maksimum.

– No, to nie trać czasu, Derry. Jak Ty mówi, że jest w tym skandal, to tak musi być.

Derry popatrzył na mnie z ukosa.

– Nasz pies od trufli znów chwycił trop, co? – spytał.

Zdjął nogi z biurka i z rezygnacją zabrał się do porównywania przepowiedni Berta z tym, co się zdarzyło naprawdę. Wyciągał coraz to nowe programy, roczniki i kalendarze wyścigów, a sporządzana przez niego lista stopniowo się wydłużała.

– Gotowe – oznajmił wreszcie. – Proszę bardzo, tak jak mówiłem. Te bruliony obejmują ostatnie trzy lata. Jeszcze półtora roku temu typował konie, które później wystartowały lub nie wystartowały, mniej więcej w tych samych proporcjach co reszta z nas, biednych patałachów. A potem zaczął nagle na potęgę typować konie, które w dniu wyścigu nie stawały na starcie. I zawsze w dużych gonitwach, na które przyjmuje się przedterminowe zakłady. – Na jego twarzy malowało się zaskoczenie. – Jest dla mnie jasne, że nie może to być zwykły przypadek. Ale nie widzę w tym sensu.