Выбрать главу

Zgodziła się ze śmiechem pozować do zdjęcia, pod warunkiem, że Zygzak też na nim będzie, i powiedziała, że liczy na egzemplarz gratisowy „Lakmusa” od redakcji.

– Dostanie go pani – zapewniłem ją, postanawiając w duchu wliczyć koszty zakupu wszystkich gratisowych egzemplarzy do przysługujących mi prócz honorarium wydatków.

Pożegnałem się z nią i przeszedłem przez podwórze, żeby odwiedzić trenera Zygzaka, którego spotykałem prawie na każdych wyścigach. Był to rzeczowy facet po pięćdziesiątce, nie napuszony i żywiący niewiele złudzeń.

– Wejdź, Ty – zaprosił mnie. – Znalazłeś Sandy?

– Tak, dziękuję. Była bardzo rozmowna.

– To jedna z moich najlepszych stajennych – rzekł wskazując mi fotel i nalewając ze srebrnego dzbanka herbaty koloru mahoniu. – Z cukrem? – spytał. Potrząsnąłem przecząco głową. – Niewiele ma pod sufitem, ale za to jej konie zawsze wyskakują ze skóry.

– Matczyna miłość przeniesiona na konie – odparłem. Skosztowałem herbaty. Skrzywiłem się czując na języku goryczkę mocnego naparu.

Norton Fox nalał sobie jeszcze jedną filiżankę herbaty i pociągnął trzy długie łyki.

– Jeżeli opiszę ją w „Lakmusie”, to chyba nie zrobisz mi świństwa i nie wycofasz w ostatniej chwili Zygzaka z Pucharu Latarnika? – spytałem.

– Nie mam takiego zamiaru.

– Osiemdziesiąt i pół kilograma to odstraszające obciążenie – powiedziałem.

– Wygrał już niosąc osiemdziesiąt dwa kilo – odparł, wzruszając ramionami. – Nigdy nie nawalił w tym handicapie.

– Z ciekawości zapytam, co się stało z Brevity tuż przed gonitwą o tytuł mistrza przeszkód?

Fox cmoknął z irytacją.

– Możesz być pewien, że Zygzak nie zostanie wycofany w ostatniej chwili. A przynajmniej nie bez żadnego powodu, jak Brevity.

– Ta klacz była faworytką, prawda? – spytałem, wiedząc, że nią była, bo sprawdziłem to dokładnie w spisie Derry’ego.

Co się właściwie stało?

– W życiu nie byłem o nic tak wściekły – odparł Fox tonem, w którym pobrzmiewał jeszcze wyraźnie żal sprzed ośmiu miesięcy. – Wytrenowałem tę klacz, że lepiej nie można. Że lepiej nie można! Zawsze celowaliśmy przede wszystkim na gonitwę o tytuł mistrza przeszkód. Była u szczytu formy. Dałaby z siebie wszystko. No i co? Wiesz, co się stało? Potwierdziłem jej start na cztery dni przed gonitwą, a właściciel, zauważ, sam właściciel, zadzwonił w dwa dni potem do Weatherbych i odwołał to zgłoszenie. Wycofał klacz z wyścigu. Wyobrażasz to sobie? A na dodatek nie był nawet na tyle uprzejmy, albo raczej nie starczyło mu odwagi, żeby mnie o tym powiadomić, i dowiedziałem się dopiero wtedy, kiedy Brevity nie znalazła się na ostatniej przed gonitwą liście startowej. Oczywiście nie mogłem w to uwierzyć i rozwścieczony zadzwoniłem do Weatherbych, a ci powiedzieli mi, że Stary Dembley sam skreślił klacz z listy. Do tej pory nie wiem dlaczego. Strasznie się z nim pożarłem, a w odpowiedzi słyszałem tylko, że postanowił nie brać udziału, i tyle. W ogóle nie podał mi powodu. Żadnego, a ja tak wszystko dokładnie zaplanowałem i tak się naharowałem. Byłem taki wściekły, że kazałem mu zabrać swoje konie. No, bo jak można trenować konie komuś, kto robi ci coś takiego? Niemożliwe.

– Kto jest teraz jego trenerem? – zapytałem ze współczuciem.

– Nikt. Sprzedał wszystkie trzy, w tym także Brevity. Powiedział, że ma dość wyścigów, że skończył z tym.

– Masz może jeszcze jego adres?

– Słuchaj, Ty, nie zamieścisz chyba tego, co powiedziałem, w swoim łajdackim piśmidle.

– Nie – zapewniłem go. – Po prostu może się zdarzyć, że napiszę kiedyś artykuł o właścicielach, którzy wyprzedali konie.

– Mhm… owszem, jeszcze go mam. – Przepisał adres 7. księgi i wręczył mi go.

– Nie narozrabiaj – ostrzegł.

– Ty jesteś bezpieczny – zapewniłem. Rozrabianie stanowiło zawsze cel działalności Jana Łukasza, a często i mojej. Z tą różnicą, że ja dbałem o to, żeby nie skrupiło się to na moich znajomych i przyjaciołach. Jan Łukasz nie znał takich przeszkód. Nie liczył się z nikim, nawet z przyjaciółmi.

Kiedy wróciłem do domu, pani Woodward i Elżbieta oglądały dziennik. Pani Woodward szybko zerknęła na zegarek, bez powodzenia starając się zataić uczucie zawodu. Pokonałem ją o trzydzieści sekund, bo była za pół minuty szósta. Liczyła sobie nadgodziny za każde trzydzieści minut i traktowała to odrobinę nazbyt skrupulatnie. Nigdy nie darowała mi choćby pięciu minut. Gdybym zjawił się pięć po szóstej, musiałbym jej zapłacić za całe pół godziny. Rozumiałem, że nie kierowała nią wyłącznie pazerność na pieniądze. Była wdową, której kilkunastoletni syn marzył, żeby zostać lekarzem. O ile mogłem się zorientować, to szykowało się, że głównie ja umożliwię mu studia w akademii medycznej.

Wojna o punktualność toczyła się w atmosferze jak najdalej posuniętej uprzejmości i nikt się do niej nie przyznawał. Po prostu codziennie rano synchronizowałem nasze dwa zegary i swój na rękę z sygnałem czasu nadawanym przez radio i płaciłem z uśmiechem za każde spóźnienie. Pani Woodward witała mnie znacznie serdeczniej dziesięć po szóstej niż za dziesięć szósta, ale rano zjawiała się zawsze punktualnie o wpół do dziesiątej i ani minuty później. Żadne z nas nie wydało się przed Elżbietą, jak pilnie śledzimy zegar.

Pani Woodward, szczupła i silna, pochodziła z hrabstwa Lancashire, po czym pozostało niewiele śladów w jej wymowie, za to bardzo dużo w jej charakterze. Miała ciemne, siwiejące włosy, intensywnie piwne oczy i linię podbródka świadczącą o stanowczości, która pomogła jej przetrwać narzeczonego, który ją porzucił, oraz męża obiboka. Niewyczerpanie delikatna wobec Elżbiety, nigdy nie traciła cierpliwości, z wyjątkiem okazji, kiedy miała do czynienia z odkurzaczem, któremu zdarzało się dmuchnąć w momencie, kiedy powinien zassać.

W naszym mieszkaniu nosiła biały nylonowy fartuch, ze świadomością, że podnosi on ją w oczach gości do rangi pielęgniarki, ja natomiast uważałem, że nie jest to powód, żeby źle o niej myśleć. Zdjęła fartuch, powiesiła go, a ja podałem jej granatowy płaszcz, który nosiła dzień w dzień od co najmniej trzech lat.

– Dobranoc, panie Tyrone. Dobranoc, złotko – pożegnała się tak jak zwykle. A ja jak zwykle podziękowałem jej za przyjście i powiedziałem „Do zobaczenia jutro rano”.

– Udał ci się dzień? – spytała Elżbieta, kiedy pocałowałem ją w czoło. Jej głos zdradzał zmęczenie. Spiropancerz równomiernie poruszał jej pierś w górę i w dół, i mogła mówić bez trudności tylko przy wydechach.

– Pojechałem zobaczyć się z pewną dziewczyną w sprawie konia – odparłem z uśmiechem i opowiedziałem jej pokrótce o Sandy i Zygzaku.

Lubiła wiedzieć trochę o tym, czym się zajmuję, ale jej zainteresowanie bardzo prędko opadało, i po tylu latach potrafiłem dokładnie rozpoznać tę chwilę po minimalnym złagodzeniu napięcia mięśni wokół oka. Rzadko przyznawała się, że jest zmęczona i ma czegoś dość, ponieważ bała się że uznam ją za kapryśną zrzędę i pomyślę, że jest dla mnie zbyt wielkim ciężarem. Nie mogłem jej przekonać, żeby mówiła wprost: „Przestań, jestem zmęczona”. Obiecywała mi to, ilekroć o tym wspomniałem, ale nigdy tego nie robiła.

– Odwiedziłem czworo ludzi w związku z tym artykułem dla „Lakmusa” – powiedziałem. – Parę małżeńską posiadającą konia, potem właściciela i trenera w jednej osobie oraz dziewczynę pracującą w stajni. Niestety po kolacji powinienem się zabrać do pisania. Pooglądasz sobie telewizję beze mnie?