Выбрать главу

Pomyślałem, na co skazana byłaby Elżbieta beze mnie – na bezduszność reżimu szpitalnego, na szpitalne jedzenie, na życie bez intymności, bez specjalnych aparatów i telefonu, na gaszenie świateł o dziewiątej i zapalanie o szóstej rano, na kompletne ubezwłasnowolnienie – już na zawsze.

– Rzeczywiście, moja żona jest bogata – powiedziałem wolno.

Kiedy wróciłem do domu, poczułem się rozdarty na dwoje. Wszystko, co znajome, odbierałem nagle jako nierzeczywiste. Połową mojej jaźni przebywałem wciąż w Surrey. Całując Elżbietę myślałem o Gail. Jeszcze w pociągu opadło mnie przygnębienie, z którego nie mogłem się otrząsnąć.

– Jakiś pan chce się z tobą skontaktować – powiedziała Elżbieta. – Dzwonił trzy razy. O ile się mogłam zorientować, był wściekły.

– Kto?

– Niewiele zrozumiałam z tego, co mówił. Zacinał się.

– Skąd miał nasz numer? – spytałem, zirytowany i znudzony. Nie uśmiechały mi się utarczki przez telefon z rozgniewanymi facetami. Co więcej, nasz numer był zastrzeżony po to właśnie, żeby zapewnić Elżbiecie spokój.

– Nie wiem – odparła. – Ale zostawił swój numer, żebyś do niego zadzwonił, nic poza tym sensownego nie powiedział.

Teściowa podała mi notes, w którym zapisała ów numer.

– Victor Roncey – powiedziałem.

– Właśnie – potwierdziła z ulgą Elżbieta. – Chyba tak brzmiało to nazwisko.

Westchnąłem, pragnąc gorąco, żeby wszystkie kłopoty, a zwłaszcza te, które sam sprokurowałem, oddaliły się i zostawiły mnie w spokoju.

– Zadzwonię do niego później – powiedziałem. – W tej chwili muszę się napić.

– Właśnie miałam parzyć herbatę – powiedziała z naganą w głosie teściowa, więc z głuchej wściekłości nalałem sobie dwakroć więcej, niż wypiłbym normalnie. Prawie opróżniłem butelkę.

Co za ponura niedziela.

Nie mogłem usiedzieć na miejscu przeniosłem się do pracowni i zabrałem się do przepisywania na czysto, bez dopisków i skreśleń, artykułu dla „Lakmusa”. Ta mechaniczna czynność złagodziła w końcu moje roztrzęsienie wywołane powrotem do domu z brzemieniem poczucia winy. Nie mogłem sobie pozwolić na to, żeby zbyt polubić Gail, a przecież ją lubiłem. Gdybym się w kimś zakochał to by dopiero było piekło. Nie powinienem jej więcej odwiedzać. Postanowiłem ostatecznie, że tak zrobię. Ale ciało zadrżało mi, protestując, dlatego wiedziałem, że jednak ją odwiedzę.

Roncey zadzwonił ponownie tuż po wyjściu teściowej.

– Co, do diabła, mają znaczyć te… bzdury w gazecie?! – spytał. – Oczywiście, że mój koń wystartuje. Jak pan śmie… jak pan śmie insynuować, że dzieje się coś podejrzanego?

Elżbieta miała rację, była siódma wieczór, a on wciąż się zacinał. Musiałem go długo uspokajać, żeby wreszcie przyznał, że nigdzie w artykule nie poddawałem w wątpliwość jego dobrych, uczciwych i prawych zamiarów.

– Sęk w tym, panie Roncey, że tak jak napisałem w artykule, wywierano już kiedyś nacisk na niektórych właścicieli, zmuszając ich do wycofania koni. To może się zdarzyć nawet panu. Ja tylko dostarczyłem graczom kilku słusznych powodów, dla których będzie mądrzej, jeżeli wstrzymają się z postawieniem pieniędzy na wielkich wyścigach, aż do ich rozpoczęcia pozostanie pół godziny. Lepsza niska wypłata, niż strata pieniędzy przez szwindel.

– Czytałem artykuł – burknął. – Kilka razy. I nikt, niech mi pan wierzy, nikt mnie nie będzie naciskał.

– Oby tak było – odparłem.

Zastanawiałem się, czy jego niechęć do starszych synów rozciąga się na młodszych, czy zaryzykowałby ich bezpieczeństwo i szczęście za cenę udziału Tomcia Palucha w Pucharze Latarnika. Może tak. Upór stanowił tak nieodłączną cechę jego charakteru jak żyła żelazna przebiegająca przez granit.

Kiedy ochłonął na tyle, że prawie odzyskał rozsądek, poprosiłem go, żeby zechciał mi powiedzieć, jak zdobył numer mojego telefonu.

– Jeżeli chce pan wiedzieć, to cholernie się napociłem. Co za bzdury z tymi zastrzeżonymi numerami. W informacji z miejsca mi odmówili, chociaż powiedziałem, że to pilne. Moim zdaniem, to głupota, ale nie zrezygnowałem. Jak chce pan wiedzieć, to podał mi go pański kolega z gazety, Derrick Clark.

– Ach tak – powiedziałem zrezygnowany, myśląc, że to niepodobne do Derry’ego tak łatwo burzyć moje fortyfikacje.

– Dziękuję. Czy dotarł do pana fotoreporter z „Lakmusa”?

– Był tu w piątek. Mam nadzieję, że nie napisał pan nic w artykule dla „Lakmusa”… Znów zaczął w nim wzbierać gniew.

– Nie – zaprzeczyłem stanowczo. – Nic z tych rzeczy.

– Kiedy będę się mógł o tym przekonać? – spytał podejrzliwie.

– Ten numer „Lakmusa” wyjdzie we wtorek przed Pucharem Latarnika.

– Zażądam od redaktora jaskółki numeru. Już jutro! Będę się domagał zobaczenia tego, co pan napisał.

– Proszę bardzo – zgodziłem się, z radością przerzucając odpowiedzialność za przesłanie egzemplarza na Shankertona.

Odłożył słuchawkę, nadal nie całkiem udobruchany. Wykręciłem numer Derry’ego, żeby na niego z kolei przelać całą złość.

– Roncey?! – spytał z oburzeniem. – Jasne, że nie dawałem twojego numeru Ronceyowi. – W tle głośno ćwiczyła sobie płuca jego maleńka córeczka. – Co mówisz?

– Pytam, komu więc go dałeś?

– Wujowi twojej żony.

– Moja żona nie ma żadnego wuja.

– O cholera! Podał się za wuja twojej żony, powiedział, że ciotka miała atak i chce cię o tym zawiadomić, ale zgubił numer.

– Przebiegły, kłamliwy drań – powiedziałem z przekonaniem. – I to on oskarża mnie o przekręcanie faktów!

– Przepraszam cię, Ty.

– Trudno, stało się. Tylko następnym razem skontaktuj się wpierw ze mną, hm? Tak jak się umawialiśmy.

– Tak. Oczywiście. Przepraszam.

– Przy okazji, jak zdobył twój numer?

– W przeciwieństwie do twojego, jest w książce telefonicznej. Przyznaję się do błędu.

Odłożyłem słuchawkę na specjalne widełki przy głowie Elżbiety i przeniosłem się na fotel. Resztę wieczoru spędziliśmy tradycyjnie oglądając obrazki w „okienku”. Całe szczęście, że Elżbiecie nigdy się to nie nudziło, choć często narzekała na przerwy w ciągu dnia pomiędzy programami dla dzieci. Czemu nie wypełniają ich czymś dla przykutych do łóżka dorosłych, mawiała.

Później zaparzyłem kawy, zrobiłem masaż parowy i inne zabiegi, wypełniając wszystkie obowiązki na pozór z niezmąconym spokojem, ale myślami będąc gdzie indziej, jak aktor grający po raz tysięczny w tym samym przedstawieniu.

W poniedziałek rano zaniosłem artykuł do redakcji „Lakmusa” i zostawiłem go w portierni, jak Pan Bóg przykazał, w terminie.

Potem złapałem pociąg na wyścigi w Leicester, przyznając się przed sobą, że chociaż formalnie rzecz biorąc jest to mój dzień wolny od pracy, to nie chcę siedzieć w domu.

Poza tym wygrany na loterii koń Huntersonów, Egocentryk, miał startować w biegu dla rozgrzewki przed Pucharem Latarnika, co dało mi wspaniały pretekst do podróży.

Niewiele brakowało, a z powodu uporczywego zamglenia odwołano by zawody, bo widać było tylko dwa ostatnie płoty. Egocentryk ukończył bieg jako czwarty nie mając w piersiach dość tchu, żeby zadąć w gwizdek, i dżokej oświadczył trenerowi, że ta bezużyteczna chabeta rozpierniczyła trzy płoty po drugiej stronie toru i nie nadaje się do niczego. Trener nie dał mu wiary i do Pucharu Latarnika zaangażował innego dżokeja. Taki to już był pechowy dzień.

Rzadki charakterystyczny tłumek mieszkańców środkowej Anglii, w sukiennych czapkach i nasuniętych na uszy szalikach, zaśmiecił teren wyścigów kuponami totka, gazetami i zjadł parę cetnarów węgorzy w galarecie z małych papierowych kubków. Wraz z kolegą ze „Spórting Life’u” udałem się do baru, gdzie usłyszałem cztery różne, mniej lub bardziej powątpiewające, opinie na temat mojego artykułu o wycofanych koniach. Nieszczególny dzień. Jeden z tych, które się szybko zapomina.