Выбрать главу

Ross po raz kolejny zamierzył się pałką. Odruchowo zacząłem się podnosić… żeby mu oddać, żeby uciec, Bóg jeden wie.

– Siadać – rozkazał Vjoersterod.

Spojrzałem na czubek jego buta. Usiadłem. Ross zamachnął się i tym razem poleciałem w przód, spadając ze stołka na kolana.

– Siadać – powtórzył Vjoersterod. Sztywno wróciłem tam, gdzie mi kazał.

– Przestańcie – powiedziała do niego Elżbieta łamiącym się głosem. – Błagam, przestańcie.

Popatrzyłem na nią i napotkałem jej spojrzenie. Była zdjęta trwogą. Śmiertelnie przerażona. I jeszcze coś. Zaklinała mnie wzrokiem. Błagała. W jednej chwili stało się dla mnie oślepiająco jasne, że boi się, iż więcej nie zniosę, że pomyślę, iż nie jest tego warta, że w jakiś sposób powstrzymam ich od katowania mnie, nawet gdyby to oznaczało wyłączenie jej pompy. Vjoersterod wiedział, że tego nie zrobię. Zakrawało to na ironię, że on znał mnie lepiej niż moja własna żona.

Nie trwało to już długo. W każdym razie doszło do tego, że przestałem odczuwać poszczególne uderzenia z osobna, a raczej jako druzgocący dodatek do nieznośnej całości. Wydawało mi się, że na barkach spoczął mi ciężar całego świata. Atlas nie dorastał mi do pięt.

Nie spostrzegłem, kiedy Vjoersterod kazał Rossowi przerwać bicie. Dłonie miałem przyciśnięte do ust, a czubki palców wczepione we włosy. Jakiś śpiewający głupek w telewizorze doradzał wszystkim, żeby się rozchmurzyli. Ross zgasił go nagle w pół słowa.

– O Boże – jęknęła Elżbieta. – O Boże.

– Droga pani Tyrone – zwrócił się do niej uprzejmie Vjoersterod, pocieszając ją kpiąco. – Zapewniam panią, że mój szofer potrafi być znacznie bardziej nieprzyjemny. Zauważyła pani, mam nadzieję, że nie odebrał mężowi godności.

– Godności – powtórzyła słabym głosem Elżbieta. – Tak jest. Mój szofer pracował w więziennictwie, w kraju skąd pochodzę. Zna się na poniżaniu. Jednakże nie godziłoby się zastosować pewnych znanych mu metod wobec pani męża.

Następnie zwrócił się do mnie.

– Panie Tyrone, jeżeli znów spróbuje pan pokrzyżować mi plany, pozwolę szoferowi zrobić, co mu się żywnie podoba. Bez ograniczeń. Zrozumiał pan?

Milczałem.

– Zrozumiał pan? – powtórzył rozkazująco. Skinąłem głową.

– Dobrze. To jeszcze nie wszystko. Dopiero początek. Zrobi pan też coś bardziej pożytecznego. Zacznie pan dla mnie pracować. Będzie pan dla mnie pisał w swojej gazecie. Napisze pan, co panu każę.

Odjąłem wolno dłonie od twarzy i zwiesiłem je opierając przegubami na kolanach.

– Nie mogę – odparłem głucho.

– Przekona się pan, że pan może. I zrobi pan to na pewno. Pan to musi zrobić. I nie będzie się pan też nosił z zamiarem zrezygnowania z pracy w tej gazecie. – Dotknął wyłącznika błyszczącym noskiem brązowego buta. Przecież nie upilnuje pan żony przez resztę jej życia.

– Dobrze – powiedziałem wolno. – Napiszę, co pan każe.

– No.

Bert biedaczysko, pomyślałem z przygnębieniem. Z siódmego piętra na chodnik. Tylko że żadna suma, na którą bym się ubezpieczył, nie wynagrodziłaby Elżbiecie życia w szpitalu aż do śmierci.

– Zacznie pan już w tym tygodniu – rzekł Vjoersterod. – W niedzielnym numerze oświadczy pan, że wszystko, co pan napisał w ciągu ostatnich dwu tygodni, nie znalazło potwierdzenia w faktach. Przywróci pan sytuację do stanu poprzedniego, kiedy jeszcze się pan nie zaczął wtrącać w moje sprawy.

– Dobrze.

Położyłem ostrożnie prawą rękę na lewym barku. Vjoersterod, przypatrując mi się, skinął głową.

– Zapamięta pan to sobie – powiedział trafnie. – Być może pocieszy pana zapewnienie, że wielu z tych, którzy mi weszli w drogę, już nie żyje. Największą korzyść będę miał z pana żywego. Jak długo będzie pan pisał pod moje dyktando, pańska żona jest bezpieczna, a interwencja mojego szofera zbędna.

Jego szofer, gdybyż tylko o tym wiedział, okazał się bladą kopią chłopców Charliego. Wbrew moim początkowym obawom, ich kastety wydawały się teraz znacznie gorsze. Bicie przez szofera było chwilową przykrością, którą mogłem znieść, ale nie unieszkodliwiło mnie tak, jak tamten wycisk. Obyło się bez połamanych żeber. Bez przenikającej wszystkie członki słabości. Tym razem czułem, że będę się mógł poruszać.

Elżbieta była bliska łez.

– Jak możecie – powiedziała. – Jak możecie być tacy… bestialscy…

Vjoersterod zachował niezmącony spokój.

– Dziwi mnie, że ma pani tyle serca dla męża po tym, jak sobie użył z tą kolorową dziewczyną – powiedział.

Przygryzła wargę i przekręciła głowę na poduszce, odwracając się od niego. Wbił we mnie niewzruszone spojrzenie.

– A więc powiedział jej pan – rzekł.

Nie było sensu mu odpowiadać. Gdybym powiedział mu we wtorek, kiedy po raz pierwszy próbował mnie do tego zmusić, gdzie jest Tomcio Paluch, oszczędziłbym sobie wielu zmartwień i bólu. Elżbieta nie dowiedziałaby się o Gail. Oszczędziłbym jej tej całej grozy. Przypomniał mi się fragment przedśmiertnej mowy Berta Checkova: „To właśnie ci, którzy nie wiedzą, kiedy się poddać, dostają najgorsze cięgi… to znaczy, na ringu…”

Przełknąłem ślinę. Ból rozchodził mi się z barków po całych plecach. Byłem śmiertelnie znużony i miałem serdecznie dość siedzenia na tym stołku. Niech go sobie pani Woodward zabierze, pomyślałem bez związku. Nie chcę go więcej widzieć w swoim mieszkaniu.

– Nalej panu szklankę – powiedział Vjoersterod do Rossa. Ross podszedł do tacy z opróżnioną do połowy butelką whisky, dwiema szklankami i tonikiem. Otworzył butelkę, wziął szklankę i napełnił ją aż po brzeg wlewając całą whisky.

– Proszę wypić – powiedział Vjoersterod, kiwając głową. Ross podał mi szklankę. Wybałuszyłem oczy.

– No, dalej. Proszę wypić – powtórzył Vjoersterod.

Zaczerpnąłem tchu, chcąc zaprotestować. Przysunął czubek buta do wyłącznika. Przytknąłem szklankę do warg i pociągnąłem łyk. Co pan każe, sługa musi.

– Do dna. Szybko – ponaglił mnie.

Nie miałem nic w ustach ponad dobę. Pomimo wrodzonej wytrzymałości, szklanka alkoholu na pusty żołądek nie była szczytem moich marzeń. Nie miałem wyboru. Wypiłem wszystko, nienawidząc Vjoersteroda całym sercem.

– Widać zmądrzał – powiedział Ross.

ROZDZIAŁ CZTERNASTY

Stali w milczeniu przez prawie kwadrans, obserwując mnie.

– Proszę wstać – polecił Vjoersterod. Wstałem.

– Obrócić się dookoła.

Obróciłem się. Zachwiałem. Zatoczyłem. Zacząłem słaniać się na nogach. Vjoersterod kiwnął głową z zadowoleniem.

– To wszystko, panie Tyrone – oznajmił. – Na dzisiaj. Oczekuję, że zadowoli mnie pański niedzielny artykuł. Niech pan tylko spróbuje mnie nie zadowolić.

Skinąłem głową. Jakże niesłusznie. Gwałtownie mi się w niej zakręciło. Z trudem utrzymałem równowagę. Mój krwiobieg wchłaniał alkohol w katastrofalnym tempie.

Vjoersterod i Ross wyszli niespiesznie, nic już więcej nie mówiąc. W chwili, kiedy zamknęły się za nimi drzwi, obróciłem się na pięcie i popędziłem do kuchni. Dobiegł mnie pytający głos Elżbiety, ale nie mogłem jej teraz nic wyjaśnić, bo nie miałem chwili do stracenia. Zdjąłem z półki puszkę z solą, nasypałem jej prawie pół szklanki i nalałem drugie tyle wody.

Zamieszałem palcami. Szkoda czasu na łyżkę. Liczyła się każda sekunda. Wypiłem tę mieszankę. Smakowała jak siedem mórz i oceanów razem wziętych. Paliła w gardle. Po pierwszym łyku zmuszałem się do każdego następnego. Zacząłem się nią krztusić, zanim poskutkowała i została zwrócona wraz z resztką whisky, która nie zdążyła przeniknąć przez ściany żołądka.