Выбрать главу

Pochyliłem się nad zlewem, wymiotując i czując się fatalnie. W obecności Vjoersteroda zataczałem się bardziej, niż to było konieczne, ale alkohol naprawdę podziałał na mnie tak szybko i silnie, jak się tego obawiałem. Czułem jak uderza mi do głowy, zakłócając koordynację ruchów i burząc porządek myśli. Wyleczyć mnie mógł tylko czas.

Czas! Od chwili gdy wypiłem whisky, minęło niewiele ponad kwadrans. Przewidywałem, że za dziesięć, może dwadzieścia minut będę kompletnie pijany.

Nie wiedziałem czy Vjoersterod miał jakiś powód, żeby zmusić mnie do picia, czy pchnęło go do tego bezmyślne okrucieństwo. Wiedziałem tylko, że straszliwie komplikuje mi to moje plany.

Wypłukałem usta czystą wodą i wyprostowałem się. Jęknąłem, czując na barkach brzemię stłuczeń, które mi przypomniały, że mam jeszcze inne zmartwienie oprócz alkoholu. Wróciłem do Elżbiety, wytężając uwagę, żeby nie wpadać na ściany i drzwi, i podniosłem słuchawkę.

Pustka. Nie mogłem przypomnieć sobie numeru.

Pomyśl, rozkazałem sobie.

Pamięć usłuchała. Telefon odebrał Ondroy.

– Willy – powiedziałem. – Usuń konia z boksu sześćdziesiąt osiem. Rozmawiałeś z przeciwnikiem. Wystaw wszystkich strażników, jakich masz, i przenieś konia do innego boksu. Pilnuj boksu sześćdziesiąt osiem, może uda się przyłapać łobuzów na gorącym uczynku.

– Zrobi się!

– Nie mogłem temu zapobiec. Przepraszam.

– Nie martw się. Dopilnujemy, żeby nikt się do niego nie zbliżył. Zgadzam się, że bezwzględnie trzeba mu zapewnić bezpieczeństwo aż do gonitwy.

– Prawdopodobnie są gotowi na wszystko…

– Ja również.

Podbudowany jego zapewnieniami, odłożyłem słuchawkę na widełki i napotkałem przerażony wzrok Elżbiety.

– Ty – wyszeptała. – Co robisz?

Przysiadłem na chwilę na poręczy fotela. Czułem się wprost okropnie. Dokuczały mi sińce, mdłości, w dodatku byłem pijany.

– Posłuchaj, skarbie – powiedziałem. – Słuchaj uważnie. Nie mam czasu ci tego dwa razy powtarzać. Nie mogę wszystkiego odkręcić tak, żeby wyglądało jak przed napisaniem tych artykułów.

– Obiecałeś mu, że to zrobisz – przerwała mi zdezorientowana.

– Wiem, że obiecałem. Byłem do tego zmuszony. Ale nie mogę, dotrzymać słowa. Powiedziałem już o nim władzom wyścigowym. Nie mogę tego odwołać. I nie odwołam. Ten człowiek to łotr i trzeba się z nim rozprawić.

– Niech to zrobi ktoś inny.

– W ten sposób rodzi się tyrania.

– Dlaczego akurat ty? – jęknęła w proteście, ale pytanie wymagało odpowiedzi.

– Nie wiem… ktoś musi to zrobić.

– Ale ty mu uległeś… pozwoliłeś… Spojrzała na mnie rozszerzonymi z przerażenia oczami, nagle pojmując niebezpieczeństwo.

– Przecież on wróci.

– Tak. Kiedy przekona się, że Tomcio Paluch znalazł się w innym boksie i cała stajnia jest najeżona strażnikami. Domyśli się, że ich ostrzegłem, i wróci. Dlatego zabieram cię stąd. Zawiozę cię w inne miejsce. Nie mamy chwili do stracenia.

– Jak to, już?

– No chyba.

– Ależ, Ty… tyle wypiłeś… czy nie lepiej odłożyć to do rana?

Potrząsnąłem głową. Pokój zawirował. Przytrzymałem się fotela i czekałem, aż stanie w miejscu. Wiedziałem, że rano ból i złe samopoczucie nasilą się, a poza tym rano byłoby pewnie za późno. Obliczałem, że podróż rollsem do Heathbury i z powrotem zajmie niecałe trzy godziny.

– Zadzwoń do Sue i dowiedz się, czy Ron może przyjść mi pomóc. A ja zejdę na dół wyprowadzić samochód. Dobrze?

– Nie chcę jechać.

Rozumiałem jej niechęć do przeprowadzki. Jej życie do tego stopnia wisiało na włosku, że nawet planowany z dużym wyprzedzeniem wyjazd w ciągu dnia budził obawy i poczucie zagrożenia. Ten nagły wypad po nocy wydawał jej się niebezpiecznym posunięciem, bo bezpiecznie czuła się tylko w czterech ścianach swojego ciepłego domu. Rzeczywistość przedstawiała się dokładnie odwrotnie.

Musimy jechać – powiedziałem. – To absolutnie konieczne.

Wstałem ostrożnie i skupiłem się, żeby, nie zbaczając z prostej drogi, dojść do drzwi. Udało mi się to całkiem nieźle. Zszedłem po schodach. Otworzyłem drzwi garażu, zapaliłem silnik i wyjechałem furgonetką tyłem na uliczkę. Nowy komplet baterii do pompy Elżbiety stał w garażu. Zaniosłem baterie do bedforda i ustawiłem je na miejscu. Ilekroć się pochyliłem, powracały jak fala zawroty głowy. Już traciłem nadzieję, że zachowam choć w minimalnym stopniu kontrolę nad mózgiem. Chłonął whisky jak gąbka. Stanowczo za szybko.

Wróciłem po schodach na górę. Elżbieta, ze słuchawką przy uchu, miała w oczach niepokój.

– Nikt nie odpowiada. Na pewno gdzieś wyszli. Zakląłem w duchu. Nawet przy najbardziej sprzyjających okolicznościach trudno mi było uporać się samemu z przenosinami Elżbiety do samochodu. A w tej chwili okoliczności przedstawiały wiele do życzenia.

Zdjąłem słuchawkę z widełek, rozłączyłem się z dzwoniącym na próżno telefonem Davisów i wykręciłem numer Antonia Perelliego. Ku mojej bezgranicznej uldze, odebrał telefon.

– Tonio, proszę cię, zadzwoń do kliniki i uprzedź ich, że przywożę Elżbietę – powiedziałem.

– Jak to? Jeszcze dzisiaj?

– Tak, bezzwłocznie.

– Zapalenie płuc? spytał energicznie, jakby pojął, że mi pilno, i szykował się, żeby podnieść mnie na duchu.

– Nie. Nic jej nie jest. Grozi jej co innego. Powiem ci później. Posłuchaj… czy mógłbyś się oderwać od pracy, przyjechać tu i mi przy niej pomóc?

– Teraz nie mogę, Ty. Jeżeli nie jest chora.

– A jednak to sprawa życia i śmierci – powiedziałem z nonszalancją, jaką dyktowała mi rozpacz.

– Naprawdę nie mogę, oczekuję pacjenta.

– Ach tak. Wobec tego zadzwoń tylko do kliniki, dobrze?

– Oczywiście – odparł. – Chwileczkę… mmm… zajedź tu do mnie po drodze z Elżbietą. Zrobisz to? Niewiele nadłożysz drogi. Chcę się upewnić, czy jest w dobrej kondycji. Przeproszę na chwilę mojego pacjenta, zejdę do furgonetki i przywitam się z Elżbietą. Dobrze?

– Dobrze – odparłem. – Dziękuję, Tonio.

– Przepraszam…

– Drobiazg – powiedziałem. – Do zobaczenia.

Pokój zawirował mi przed oczami, kiedy odkładałem słuchawkę. Przytrzymałem się wezgłowia łóżka, żeby odzyskać równowagę i spojrzałem na zegarek. Bezskutecznie wytężałem wzrok. Cyfry zlewały się ze sobą. Zmusiłem się, żeby je zobaczyć. Kiedy skupiłem całą uwagę, cyfry i wskazówki odcięły się ostro i wyraźnie od tła. Trzydzieści siedem po dziesiątej. Jak by to miało jakieś znaczenie.

Czekały mnie jeszcze trzy kursy w górę i w dół po schodach – poprawka, nie trzy, a pięć. Lepiej nie zwlekaj, bo nigdy się z tym nie uporasz, ponagliłem się w duchu. Wziąłem poduszki i koce ze swojego łóżka, zrolowałem je tak, jak miały być potrzebne w samochodzie, i zniosłem na dół. Kiedy przygotowałem posłanie na noszach dla Elżbiety, poczułem przemożną chęć, żeby samemu się na nim położyć i zasnąć. Nie zrobiłem tego, tylko powlokłem się z powrotem do schodów.

To absurd, pomyślałem. To absurd kusić się o cokolwiek w takim stanie. Najlepiej dać sobie spokój, iść do łóżka. Zaczekać do rana. Iść spać, spać.

Gdybym zasnął, spałbym wiele godzin. Przespał czas stanowiący nasz margines bezpieczeństwa. Przekroczył go alarmująco. Drogo by nas to kosztowało.

Otrząsnąłem się z tych myśli. Idąc powoli i ostrożnie udawało mi się powstrzymać wirujący wokół mnie świat. Zaś myśląc powoli, udawało mi się wciąż jeszcze logicznie rozumować. Połączenie między świadomością a językiem zostało w którymś miejscu zablokowane, ale mimo że mówiłem niewyraźnie, używając niewłaściwych słów, w dalszym ciągu w miarę jasno wiedziałem, co chcę powiedzieć.