Выбрать главу

Przerażonej Elżbiecie śmierć zaglądała w ciemne, szeroko rozwarte oczy, przez to, że byłem pijany. Kiedy musiała oddychać sama, nie miała dość siły ani tchu, żeby mówić, ale tym razem wydobyła z siebie jedno zatrwożone, rozpaczliwe słowo.

– Prędzej!

Pamiętałem, żeby nie skinąć głową. Podniosłem ją, jedną ręką trzymając pod kolana, a drugą obejmując, i przygarnąłem ją do siebie tak, że mogła oprzeć głowę na moim ramieniu. Tak jak się niesie dziecko.

Była lekka jak piórko, ale dla mnie ciężka. Spojrzała mi w twarz i jęknęła zamiast mnie.

– Cicho – powiedziałem. – Tylko oddychaj.

Zszedłem po schodach opierając się o ścianę, stopień po stopniu, uparcie nie upadając. Stary rep alkohol przegrywał tę grę.

Wejście do furgonetki kosztowało mnie piekielnie dużo.

Znów ta chińska tortura. Położyłem Elżbietę ostrożnie na łóżku i ułożyłem jej bezwładne ręce i nogi prosto.

Pozostał już tylko spiropancerz. Wróciłem po niego po schodach na górę. Zupełnie jakbym szedł pod prąd nie kończącymi się ruchomymi schodami, które nie chcą się zatrzymać. Wziąłem do rąk spiropancerz. Najwygodniejszy ciężar. Na schodach o mało co nie zaprzepaściłem wszystkiego, przydeptując długą harmonijkową rurkę, podłączoną do pompy. Potknąłem się wchodząc do furgonetki i niezręcznie upuściłem spiropancerz na kolana Elżbiety.

Zaczynała mieć trudności z oddychaniem. Ścięgna szyi napięły się jej jak postronki, z takim wysiłkiem zaczerpywała tchu.

Nie mogłem dopasować rurki spiropancerza do gwintowanego gniazdka w pompie. Kląłem, pociłem się, prawie płakałem. Odetchnąłem głęboko, przełknąłem strach i spróbowałem jeszcze raz. Chytra, dwustykowa wtyczka weszła w krzyżowy gwint, zaskoczyła wreszcie prawidłowo i mocno chwyciła. Nacisnąłem włącznik baterii przy pompie. Nadeszła decydująca chwila.

Miechy nadęły się niedbale i załomotały. Elżbieta wydała z siebie najcichsze westchnienie niewysłowionej ulgi. Przeniosłem delikatnie spiropancerz na jej pierś, przesunąłem jej pod plecami pasek i nie mogłem zapiąć sprzączki, bo tak mi drżały palce. Klęcząc naciągałem po prostu wiązanie spiropancerza, przyciskając go do piersi Elżbiety tak, żeby wytwarzana przezeń próżnia spełniała swoje zadanie. Aparat podnosił jej pierś i opuszczał, podnosił i opuszczał, napełniając jej płuca powietrzem. Była bezpieczna. Jej twarz, wyrażająca udręczenie i lęk, złagodniała, a policzki zaróżowiły się leciutko.

Po szesnastu dalszych życiodajnych oddechach ponowiłem próbę zapięcia sprzączki. Udało mi się za trzecim razem. Usiadłem na podłodze furgonetki, oparłem łokcie na uniesionych kolanach, objąłem głowę dłońmi. Zamknąłem oczy. Wszystko zagarnął huraganowy czarny wir. Pomyślałem z rozpaczą, że już bardziej pijany chyba nie będę. Przynajmniej, dzięki temu, że zwróciłem część alkoholu, nie upiłem się na sztywno.

– Ty, nie jesteś w stanie prowadzić samochodu – ostrzegła mnie Elżbieta z wymuszonym spokojem.

– Człowiek nigdy nie wie, na co go stać, póki nie spróbuje – odparłem.

– Odczekaj chwilkę. Zaczekaj, aż się lepiej poczujesz.

– Musiałbym czekać wiele godzin.

Język mi się plątał, niewyraźnie wymawiane słowa zlewały się ze sobą. Okropność. Otworzyłem oczy i ostrożnie wytężyłem wzrok, kierując go przed siebie na podłogę. Zawroty głowy stopniowo ustąpiły na tyle, że mogłem nad nimi zapanować. Pomyślałem o tym, co jeszcze zostało do zrobienia.

– Muszę zabrać wał… walizki.

– Zaczekaj, Ty. Zaczekaj chwilę.

Nie zrozumiała, że czekanie nic nie pomoże. Że zasnę, jeżeli nie będę się poruszał. Nawet w chwili kiedy to myślałem, ogarnęła mnie zdradliwa i kusząca ospałość. Zasnąć. Zasnąć snem nieprzespanym.

Wygramoliłem się z furgonetki i przytrzymałem się jej, czekając, aż przejaśni mi się w głowie.

– Zaraz wracam – powiedziałem. Musiałem wrócić zaraz. Na wszelki wypadek. Elżbieta nie mogła być sama.

Znów nie panowałem nad ruchami. Najgorzej po schodach. Za każdym razem unosiłem nogę o wiele za wysoko, a kiedy ją stawiałem, ledwie trafiałem na stopień. Potykając się i obijając o ściany, wszedłem na górę. W mieszkaniu oparłem o coś liścik dla pani Woodward, tak żeby go nie przeoczyła. Włożyłem termofor Elżbiety pod pachę, zaniosłem walizkę i torbę do drzwi, zgasiłem światło i wyszedłem. Ruszyłem schodami w dół i wszystko mi powypadało z rąk. W tern sposób problem zniesienia rzeczy sam się rozwiązał. Żeby przypadkiem nie pójść w ich ślady, skończyłem tę podróż na siedząco, opuszczając się stopień po stopniu.

Podniosłem termofor i zaniosłem go Elżbiecie. Zdawało mi się… upadłeś? – spytała og»omnie zaniepokojona.

– Upuściłem bagaże – odparłem, czując wariacką chęć, żeby parsknąć śmiechem. – Nima strachu.

Upuściłem bagaże, ale nie pompę i nie Elżbietę. Stary gracz alkohol mógł się wypchać.

Przyniosłem bagaże i postawiłem je na podłodze furgonetki. Zamknąłem drzwi. Zataczając się obszedłem wóz i usiadłem za kierownicą. Siedziałem tam, starając się ze wszystkich sił otrzeźwieć. Stałem na straconych pozycjach, ale jeszcze nie zostałem pokonany.

Spojrzałem na Elżbietę. Jej głowa spoczywała spokojnie na poduszkach, oczy miała zamknięte. Domyślałem się, że osiągnęła stan takiego przeciążenia bezustannym lękiem, że niemalże z ulgą porzuciła nadzieję i poddała się klęsce. Przyrzekłem sobie, że stanę na głowie, żeby to jej poddanie okazało się niepotrzebne.

Wzrok na wprost. Trzeba metodycznie. Rób wszystko po kolei, wolno. Zgasiłem światło w furgonetce. Zrobiło się nagle bardzo ciemno. Znów je zapaliłem. Nie najlepszy początek. Zacznij jeszcze raz.

Włączyłem boczne światła. Znacznie lepiej. Włącz zapłon. Sprawdź paliwo. Po jeździe do Berkshire zostało go niewiele, ale wystarczy na pięć mil. Otwórz gaźnik. Zapal silnik. Zgaś światło w samochodzie.

Automatycznym ruchem wymacałem biegi i zwolniłem sprzęgło. Bedford potoczył się zaułkiem.

Proste.

Przy wylocie uliczki zatrzymałem się jak najostrożniej. Nie zauważyłem żadnego przechodnia, który by mi wtargnął przed maskę. Spojrzałem w prawo i w lewo, szukając wzrokiem samochodów. Uliczne światła huśtały się i kołysały. Nic nie nadjeżdżało. Zdjąłem nogę ze sprzęgła. Skręciłem w ulicę. Ostrożnie dodałem gazu. Na razie wszystko szło dobrze.

Jakiś zakamarek mojego umysłu analizował sytuację na zimno. Zrodziła się tam jasno i wyraźnie myśl, że zbyt wolna jazda zdradza pijanego kierowcę tak samo, jak poruszanie się zygzakiem po całej szerokości jezdni. Natomiast zbyt szybka jazda pozbawiała mnie rezerwy na raptowne hamowanie. Mój refleks był śmiechu wart. Ale wcale nie byłoby mi do śmiechu, gdybym kogoś potrącił.

Pod warunkiem, że utrzymam głowę sztywno i będę patrzył wprost przed siebie, mogło mi się udać.” Zawzięcie skupiałem się na tym, żeby zauważyć przejścia dla pieszych, stojące samochody, światła. Dostrzec je odpowiednio wcześnie. Wydawało się, że patrzę na świat jakby przez lunetę i widzę wyraźnie jedynie mały jego wycinek, podczas gdy cała reszta zlewa się w migotliwie niebieski obszar.

Zatrzymałem się gładko na czerwonym świetle. Wspaniale. Cudownie. Światło zmieniło się na zielone. Raptem ścisnęło mnie w żołądku. Nie mogłem sobie uprzytomnić, jak dalej jechać. A przecież dobrze znałem tę drogę. Kierowca w samochodzie za mną zaczął błyskać światłami. Przypomniał mi się stary dowcip… Ile trwa ułamek sekundy? Tyle, ile czasu upłynęło od zapalenia się zielonego światła do momentu, kiedy kierowca z tyłu włącza klakson lub zapala reflektory. Nie mogłem tak siedzieć bezczynnie. Włączyłem sprzęgło i ruszyłem prosto, zdając sobie sprawę, że jeżeli pomylę trasę i zabłądzę, to przepadłem. Drobny druk na moim planie miasta nie nadawał się na tę okazję. Nie mogłem nikogo spytać o drogę, bo mógłby mnie oddać w ręce policji. A to oznaczało dmuchanie w balonik i tak dalej. Sczerniałby od mojego chuchu.