Выбрать главу

Tuż za skrzyżowaniem przypomniałem sobie drogę na Welbeck Street. Nie zmyliłem trasy. Niech żyje podświadomość. Hip, hip, hura! Rany boskie, uważaj na tę taksówkę… Zawracanie pod nosem pijanych kierowców powinno być zabronione…

W ogóle panował za duży ruch. Jedne samochody wypływały z bocznych ulic jak błyszczące, ledwo widoczne ryby z żółtymi oczkami. Inne oślepiały pomarańczowymi tylnymi światłami kierunkowymi. Autobusy zjeżdżały na przełaj do krawężnika i hamowały gwałtownie na przystankach. Ludzie przebiegali tam, gdzie nie powinni, oszczędzając sekundy, a ryzykując całe lata.

Nie daj się. Nie dopuść do kraksy. Rozpraw się z wrogiem, którego masz we krwi, pokonaj narkotyk mącący ci myśli… Powstrzymaj wirujący świat, jedź równo dwadzieścia mil na godzinę, nie zbaczając z kursu mimo trzęsienia ziemi rozgrywającego się w twojej wyobraźni. Nie siej śmierci na ulicach. Dojedź do celu. Zapnij pasy bezpieczeństwa. Londyn wita ostrożnych kierowców…

Nie chciałbym przeżyć tego jeszcze raz. Samo zapanowanie nad ruchami rąk i nóg kosztowało mnie dużo wysiłku, czułem także przypływy brawury atakującej moją przezorność. Wewnątrz głos mówił mi: „Kręć swobodnie kierownicą, no dalej, na prawo za zakrętem wyprowadzisz samochód na prostą”, na co odpowiadał mi słabiutki sygnał: „Ostrożnie, ostrożnie, ostrożnie, ostrożnie…”

Roztropność zwyciężyła. Głównie, jak sądzę, dzięki awersji do myśli, co by się stało, gdyby mnie przyłapano. Tylko bezpieczne dotarcie do celu usprawiedliwiłoby jako tako moją jazdę, która, praktycznie rzecz biorąc, była przestępstwem. Wiedziałem o tym i tego się trzymałem.

Welbeck Street od ostatniej mojej tam bytności oddaliła się znacznie.

ROZDZIAŁ PIĘTNASTY

Widocznie Tonio nas wypatrywał, ponieważ otworzył drzwi wejściowe i wyszedł na chodnik, zanim jeszcze wygramoliłem się z samochodu. Co prawda, długo się z tym grzebałem. Pokonane odurzenie zaczęło napływać falami z chwilą, kiedy nacisnąłem hamulce. A więc wcale nie pokonane. Tylko chwilowo opanowane.

Wreszcie wydostałem się na ulicę. Zrobiłem krok do przodu obchodząc bedforda i oparłem się o błotnik.

Tonio wybałuszył oczy z wyrazem kompletnego niedowierzania.

Jesteś pijany – powiedział.

– Święta racja.

– Co z Elżbietą? – spytał z niepokojem.

Skinąłem głową na furgonetkę i pożałowałem tego. Przytrzymałem się kurczowo bocznego lusterka. Nawet stojąc na chodniku przed jego domem, mogłem zostać oskarżony o prowadzenie pojazdu w stanie nietrzeźwym.

– Jak Boga kocham, Ty – powiedział. – Weź się w garść człowieku.

Spróbuj ty. Ja nie mogę – odparłem. Zmiażdżył mnie spojrzeniem, obszedł furgonetkę i otworzył tylne drzwi. Kiedy znalazł się w środku, usłyszałem jak zwraca się do Elżbiety. Starałem się ze wszystkich sił nie obsunąć się bezwładnie po błotniku do rynsztoka. Przyglądałem się bez zainteresowania, jak w pewnej odległości na tej samej ulicy wysiada z taksówki pasażer w prochowcu i przechodzi na drugą stronę do budki telefonicznej. Taksówka nie odjechała. Wiedziałem, że dalej nie pojadę, musiałem więc przekonać Tonią, żeby mnie wyręczył, albo znaleźć kogoś innego. Nie ma co się łudzić, myślałem, że wysiłkiem woli można zachować trzeźwość. To niemożliwe. Przeklęty stary gracz alkohol atakuje podstępnie w chwili, kiedy wydaje ci się, żeś go pokonał. U mojego boku pojawił się Tonio.

– Usiądź na siedzeniu obok kierowcy – powiedział. - I daj mi kluczyki, żeby nikt ci nie mógł zarzucić, że w takim stanie prowadziłeś samochód. Odwiozę was do kliniki. Ale musicie niestety zaczekać z dziesięć minut, bo jest jeszcze u mnie pacjent i muszę wypisać receptę… Rozumiesz, co do ciebie mówię?

– Wszystko.

– No to wsiadaj. – Otworzył mi drzwi i przytrzymał ramię, kiedy się zachwiałem. – Gdyby Elżbieta mnie potrzebowała, daj znać klaksonem.

– Dobrze.

Usiadłem na siedzeniu. Osunąłem się i odchyliłem głowę w tył. Powolutku zaczął mnie morzyć sen.

– Dobrze się czujesz? – spytałem Elżbiety.

Głowę miała za moimi plecami. Usłyszałem, jak szepcze cichutko:

– Tak.

Pompa mruczała rytmicznie, działając jakby w zmowie z whisky. Nie potrzebowałem się już spieszyć. Tonio miał nas odwieźć… Elżbieta była bezpieczna. Moje znużone powieki opadły. Zanurzyłem się w otchłań, wirującą i chaotyczną. To nawet dość przyjemne uczucie, tylko nie należy mu się przeciwstawiać.

Tonio otworzył drzwiczki i obudził mnie, potrząsając za ramię.

– Wypij to – powiedział, podając mi kubek z kawą. – Za chwileczkę wracam.

Wrócił do domu, podpierając drzwi wejściowe kutą w żelazie miniaturą wieży w Pizie. Kawa była mocna i słodka, ale za gorąca. Z przesadną ostrożnością postawiłem kubek na podłodze. Wyprostowałem się, pragnąc, żeby ból przygniatający mi barki zelżał i minął, ale miałem w sobie tyle najstarszego znanego ludzkości środka znieczulającego, że nie czułem go wyraźnie.

Tylko raz w życiu byłem tak pijany, i to nie tego dnia, kiedy powiedziano mi, że Elżbieta umrze, ale cztery dni potem, kiedy dowiedziałem się, że będzie żyć. Wlałem w siebie niepoliczoną ilość podwójnych whisky, prawie nic przedtem nie jedząc przez cały tydzień. To dziwne, że wspominałem obłędną szczęśliwość tamtego wieczoru, bo przecież nie oznaczał on wcale kresu udręki, a dopiero początek trwających lata jałowych zmagań z cierpieniem…

Przyłapałem się na tym, że gapię się bezmyślnie w boczne lusterko. Pomyślałem ogłupiały, że gdybym się spuk… skupił z całych sił, to udałoby mi się zobaczyć, co w nim widać. Bezsensowna gra. Drażniło mnie, że nie widzę wyraźnie, kiedy chcę. Wpatrywałem się uporczywie w lusterko, czekając na pomyślny koniec spowolnionego procesu wyostrzania się wzroku. Wreszcie, uśmiechając się z absurdalnym triumfem, zobaczyłem obraz odbity w lusterku. Nic specjalnego. Niepotrzebnie się fatygowałem. Jakaś taksówczyna stojąca przy krawężniku. Ktoś do niej właśnie wsiadał, jakiś facet w prochowcu.

W prochowcu?

W prochowcu!

W mojej ospałej głowie zabrzęczały cicho dzwonki alarmowe. Otworzyłem drzwiczki i wygramoliłem się na chodnik, potrącając po drodze nogą kubek i rozlewając kawę. Opierając się z boku o furgonetkę, spojrzałem w kierunku taksówki. Nie odjeżdżała. Stała naprzeciw budki telefonicznej. Tej, z której dzwonił do kogoś facet w prochowcu.

Powiadają, że nagła, przytłaczająca katastrofa działa otrzeźwiająco, ale to nieprawda. Zataczając się na chodniku, dotarłem do drzwi Tonią i stanąłem na stopniu. Zupełnie zapomniałem o klaksonie. Zastukałem masywną kołatką w drzwi i głośno go wezwałem. Pojawił się na szczycie schodów, prowadzących do jego gabinetu na pierwszym piętrze i mieszkania piętro wyżej.

– Cicho bądź, Ty – powiedział. Już niedługo.

– Koś… ktoś nas śledził – powiedziałem. – To niebezpieczne.

Pomyślałem stropiony, że mnie nie zrozumie. Nie pojmie, o czym mówię. Nie wiedziałem od czego zacząć wyjaśnienia. Ale widocznie Elżbieta powiedziała mu dostatecznie dużo.

– Ach tak. Dobrze, zejdę za chwilę.

Jego głowa zniknęła za załomem schodów, a ja obróciłem się chwiejnie, żeby jeszcze raz spojrzeć na ulicę. Taksówka stała wciąż w tym samym miejscu. Światła wygaszone, a więc nie do wynajęcie. Po prostu stała i czekała. Czekała, żeby pojechać za nami, kiedy wyruszymy. Czekała, żeby przekazać Vjoersterodowi, dokąd pojechaliśmy.