Выбрать главу

Puściłem Rossa. Już i tak zdecydowanie za późno, zarówno na ocenę sytuacji, jak i na jej opanowanie. Sięgał właśnie do ręcznego hamulca, kiedy rolls złamał ostatnie drzewko na swej drodze i wpadł do kanału.

Samochód zatoczył się konwulsyjnie przy zderzeniu z wodą, miotając mną na tylnym siedzeniu jak szmacianą lalką, a na przednim rzucając Vjoersteroda i Rossa na siebie. Przez roztrzaskaną przednią szybę natychmiast zaczęła się wlewać woda, wypełniając samochód ze zgubną szybkością.

Jak się stąd wydostać… W nagłych ciemnościach macałem ręką, szukając klamki, ale bezskutecznie, nie wiedziałem, gdzie jest teraz góra, a gdzie dół. Nie wiedziałem, czy samochód tonie tyłem czy przodem… Nie wiedziałem nic prócz tego, że tonie.

Vjoersterod podniósł krzyk, kiedy zaczął pogrążać się w wodzie. Cały czas młócił ręką bijąc mnie. Czułem, że nadal trzyma w niej pałkę. Wyrwałem mu ją i uderzyłem mocno tam, gdzie zdawało mi się, że znajduje się tylne okno. Niestety trafiłem w materiał. Macając wokół siebie w szaleńczym popłochu, wyczułem nad sobą szybę i uderzyłem w nią.

Pękła. Była warstwowa i twarda. Przekląłem producentów rolls-royce’ów za jakość ich wyrobu. Uderzyłem jeszcze raz. Nie mogłem się porządnie zamachnąć. I jeszcze raz. Wybiłem dziurę. Popłynęła przez nią woda. Nie gwałtownie wprawdzie, ale za szybko. Okno znajdowało się pod powierzchnią kanału. Jednak nie głęboko. I jeszcze raz. Łup, łup. Powiększyłem dziurę, lecz wciąż niewystarczająco… Lała się przez nią na mnie woda, a ta napływająca od dołu sięgała mi już lodowatą falą powyżej pasa.

Wspaniale umierać, gdy się jest pijanym w trupa, pomyślałem. A kiedy umrę, w ziemi mnie nie grzebcie, tylko w alkoholu zakonserwujcie… Trzasnąłem pałką w okolice dziury. Chybiłem. Ręka przeszła mi swobodnie przez dziurę. Uczułem dotyk powietrza. Co za idiotyzm! Co za bezsens! Utonąć w Regent’s Canal w takiej płytkiej wodzie!

Wyciągnąłem rękę do środka i uderzyłem jeszcze raz. Nic z tego. Za dużo wody, za dużo whisky. Jednej wokół mnie, drugiej we mnie. Nie mogłem zebrać sił ani myśli. Odpływałem rzeką śmierci… wybacz Elżbieto.

Nagle oświetliły mnie z góry światła. Halucynacje, pomyślałem. Czary, mary, nie do wiary. Śmierć to oślepiające białe światło, łomot i trzask, spadająca woda, szkło, wołania i ramiona, chwytające, ciągnące i unoszące w górę… w górę… na swobodny zimny wiatr…

– Czy są tam jeszcze jacyś ludzie w samochodzie? – zapytał ktoś. Głośno, natarczywie, przemawiając do mnie. Mieszkaniec Ziemi. Jego głos mówił mi, że żyję. Kazał mi:się ocknąć i odezwać się. Nie mogłem się z tą myślą oswoić. Zamrugałem głupkowato oczami.

– Niech pan powie – nalegał nieznajomy. – Czy są tam jeszcze jacyś ludzie? – Potrząsnął mnie za ramię. Zabolało. Trochę mnie to otrzeźwiło. – Czy są tam jacyś ludzie? – powtórzył.

Skinąłem słabo głową.

– Jeszcze dwóch – odparłem.

– Cholera – mruknął. – Marne widoki.

Siedziałem na trawiastej skarpie nad kanałem, dygocąc. Ktoś zarzucił mi na ramiona marynarkę. Ludzi pełno, a nadchodziło coraz więcej – czarne postacie odbijające się na połyskliwym tle ciemnej wody, postacie oświetlone tylko z jednej strony reflektorami samochodu, który zjechał koleinami wyrytymi przez rolls-royce’a. Stał nad samą wodą, ze światłami skierowanymi w to miejsce, gdzie zatonął rolls. Widać było srebrzystą ramę tylnej szyby, migoczącą tuż pod powierzchnią wody, blisko brzegu. Widać było, jak woda wślizguje się leniwie do ziejącej dziury, przez którą wyciągnęli mnie moi wybawcy. W zalanym wodą samochodzie panowała ciemność.

Jakiś młody człowiek rozebrał się do slipek i oznajmił, że wejdzie przez tylne okno i postara się uratować pozostałych. Ludzie próbowali go od tego odwieść, ale daremnie. Obserwowałem tę scenę oszołomiony, prawie bez czucia. Jego głowa wyłoniła się przez okno na powietrze i kilka par rąk wyciągnęło się do niego, żeby mu pomóc.

Wyciągnięto Vjoersteroda i ułożono go na skarpie.

– Sztuczne oddychanie – zaproponował ktoś. – Metodą usta-usta.

Tak im zależało na ratowaniu Vjoersteroda?… Proszę bardzo, ja umywam ręce.

Nurek wrócił po Rossa. Musiał zanurzyć się dwukrotnie. Bardzo dzielny człowiek. Rolls mógł się w każdej chwili przewrócić na bok i uwięzić go w środku. Pomyślałem mętnie, że ludzie są niesłychani.

Ułożyli Rossa przy Vjoersterodzie i też spróbowali tchnąć w niego życie. Żaden z nich jednak nie wykazał chęci ożywienia się.

Zimno przenikało mnie na wskroś. Ciągnęło od ziemi, przeszywało razem w wiatrem, przylegało do ciała wraz z mokrym ubraniem. W tych warunkach potłuczenia szybko dawały mi się we znaki.

Ból, ogarniający naraz wszystkie członki, gwałtownie się nasilał. W głowie huczało mi ogłuszająco. Świetna pora, żeby alkohol zaczął ze mnie wyparowywać, pomyślałem. Akurat wtedy, kiedy go najbardziej potrzebuję.

Położyłem się plecami na trawie i ktoś podsunął mi pod głowę coś miękkiego. Ludzie nachylili się nade mną, obsypując pytaniami i troskliwymi uwagami.

– Jak to się stało?

– Posłaliśmy po karetkę…

– Najlepiej zrobi mu mocna gorąca herbata…

– Tak nam przykro z powodu pańskich znajomych…

– Jak się pan nazywa?

Nie odpowiedziałem im. Nie miałem dość sił. Teraz mogłem sobie wszystko darować. Nadszedł kres moich zmagań. Niechże sobie jeszcze trochę użyje stary gracz alkohol.

Zamknąłem oczy. Świat nagle się oddalił.

– Zemdlał – dobiegł mnie z daleka cichutki głos.

W tym momencie nie było to zgodne z prawdą. Ale zaraz potem tak.

ROZDZIAŁ SZESNASTY

Ocknąłem się w mrocznym, kiszkowatym pomieszczeniu, w którym leżało wiele ciał w bieli. Ja także byłem w bieli, boleśnie wciśnięty między gipsowe pajdy. W głowie, wystającej spomiędzy nich, pulsowało mi i dudniło niemiłosiernie.

Składniki tego koszmaru stopniowo ułożyły się w przygnębiającą rzeczywistość. A więc po kolei – w salę szpitalną, masę okropnych potłuczeń i astronomiczny kac.

Podźwignąłem rękę i mrużąc oczy spojrzałem na zegarek. Za dziesięć piąta. Nawet ten niewielki ruch wywołał nieproporcjonalne następstwa. Ostrożnie ułożyłem rękę na białej pościeli, starając się uciec od jawy w sen.

Daremnie. Miałem do rozwiązania tyle problemów. Wielu ludziom byłem winien wiele wyjaśnień. Przewidywałem, że gdzieniegdzie trzeba będzie podretuszować fakty, trochę nimi pożonglować. A do tego był mi potrzebny jasny umysł, a nie coś, co przypominało roztrzęsione grzęzawisko, z którego wyparowała woda.

Próbowałem uporządkować zdarzenia poprzedniego wieczoru i zastanawiałem się bezskutecznie, co bym zrobił, gdybym nie był pijany. Pomyślałem obojętnie o tym, jak wyciągano Vjoersteroda i Rossa z wraka samochodu. Jeżeli nie żyli, czego byłem pewien, to niewątpliwie zabiłem ich ja. Najgorsze, że wcale się tym nie przejąłem.

Kiedy zamykałem oczy, świat wciąż wirował, a w głowie dzwoniło mi jeszcze uporczywiej. Pomyślałem znużony, że ludzie, którzy dla przyjemności trują się alkoholem, to wariaci.

O szóstej obudzono wszystkich pacjentów i moja przewrażliwiona głowa została zdruzgotana decybelami kaszlu, mycia zębów i spluwania. Na śniadanie podano rybę gotowaną na parze i herbatę. Poprosiłem o wodę i coś na ból głowy, myśląc z sympatią o człowieku, który powiedział, że nie lubi proszków salcerskich z powodu ich głośnej reklamy.

Szpital był wyposażony w telefony na ruchomych stolikach, ale, pomimo moich usilnych nalegań, nie udało mi się skorzystać z żadnego aż do wpół do dziesiątej. Wrzuciłem do automatu monety odzyskane z moich suszących się właśnie spodni i zadzwoniłem do Tonią. Na szczęście złapałem go w gabinecie, ale wpierw wymogłem na recepcjonistce, aby powiadomiła go, kto dzwoni.