Выбрать главу

– Ty! Deo gratia… gdzie się, u licha, podziewałeś? – spytał.

– Pływałem – odparłem. Opowiem ci później. Z Elżbietą wszystko dobrze?

– Jak najbardziej. Ale ogromnie się niepokoiła, że nie zjawiłeś się wczoraj wieczorem… Gdzie teraz jesteś? Dlaczego sam do niej nie pojechałeś, żeby dowiedzieć się, jak się czuje?

– Jestem w Szpitalu Uniwersyteckim. I zostanę jeszcze pewnie przez kilka godzin. Trafiłem tu wczoraj wieczorem, ale tak bardzo nie ucierpiałem.

– Jak twoja głowa?

– Fatalnie.

Roześmiał się. Czarujący gość.

Zadzwoniłem do kliniki, żeby porozmawiać z Elżbietą. Przyjęła mój telefon z wielką ulgą, choć po niezwykłej ospałości w jej głosie poznałem wyraźnie, że dostała jakiś środek uspokajający. Jej spokój wydał mi się nienaturalny. Nie spytała mnie, co zaszło po tym, jak Tonio z nią odjechał. Nie interesowało ją, gdzie teraz jestem.

– Czy zechciałabyś zostać w klinice jeszcze parę dni? – spytałem. – Tylko do czasu, kiedy załatwię swoje sprawy.

– Oczywiście – odparła. – Parę dni. Dobrze.

– Wkrótce się zobaczymy, skarbie.

– Oczywiście – powtórzyła niezdecydowanie. – Dobrze. Niebawem zakończyłem rozmowę i połączyłem się z kolei z Janem Łukaszem. Jego energiczny głos huczał głośno w słuchawce, świdrując mi mózg. Zawiadomiłem go, że nie napisałem jeszcze artykułu na niedzielę, bo wczoraj wieczorem miałem wypadek samochodowy, a kiedy mi odpowiadał, trzymałem słuchawkę daleko od ucha.

– Wypadek miałeś przecież wczoraj po południu – mówił.

– Potem miałem drugi.

– Jak Boga kocham, wpadłeś w nałóg, czy co?

– Napiszę artykuł dziś wieczorem i przyniosę go jutro rano przed wyjazdem do Heathbury na Puchar Latarnika. Wystarczy?

– Chyba musi – burknął. – Nie zostałeś przypadkiem ranny w tej drugiej katastrofie, co? – spytał takim tonem, jak gdyby odpowiedź twierdząca była wysoce niepożądana.

– Mam parę siniaków, nic więcej – odparłem, na co usłyszałem pełne rezerwy, bynajmniej nie współczujące chrząknięcie.

– Przyłóż się do tego artykułu – powiedział. – Rozdmuchaj to.

Odłożyłem słuchawkę, żeby nie zdmuchnął mi głowy z karku. Łupała mnie wciąż bezlitośnie. Te części ciała, w które celował Ross, na przemian to piekły, to bolały, zamieniając leżenie w łóżku w uciążliwą niewygodę. Ponury ranek trwał dalej. Przyszli jacyś ludzie i spytali, kim jestem. Kim byli dwaj moi towarzysze, którzy utonęli w samochodzie? Czy znam ich adres?

Nie, nie znałem.

A jak doszło do wypadku?

– Szoferowi zrobiło się ciemno przed oczami – odparłem. Przyszedł sierżant policji i zapisał w notatniku mało treściwe fakty, które mu podałem na temat wypadku. Nie znałem bliżej pana Vjoersteroda, zawarliśmy przelotną znajomość. Nalegał, żeby mnie podwieźć swoim samochodem do kliniki, której pacjentką była obecnie moja żona. Szofer zemdlał i samochód zjechał z ulicy. Wszystko stało się bardzo szybko. Nie pamiętam dobrze, bo niestety za dużo wypiłem. Pan Vjoersterod podał mi jakiś przedmiot, żebym wybił dziurę, przez którą moglibyśmy się wydostać z samochodu i zrobiłem, co mogłem. Z wielkim smutkiem przyjąłem wiadomość o śmierci pana Vjoersteroda i jego szofera. Młody człowiek, który ich wyciągnął, zasłużył na medal. Sierżant zapowiedział, że dostanę jeszcze wezwanie, i poszedł sobie.

Lekarz, który przyszedł w południe mnie zbadać, wyraził mi współczucie z powodu rozlicznych dolegliwości i powiedział, że czasem aż dziw bierze, iłu potłuczeń może doznać człowiek, którym rzuca w koziołkującym samochodzie. Przytaknąłem markotnie i zaproponowałem, żeby jak najszybciej puścił mnie do domu.

– Jeżeli czuje się pan na siłach, czemu nie? – powiedział.

Czułem się jak z krzyża zdjęty. Ledwie zginając zesztywniałe członki, wsunąłem na siebie wysuszoną, pomiętą koszulę i spodnie, rezygnując z golenia się, czesania, wiązania krawata, ponieważ podniesienie rąk, którego wymagały te czynności, byłoby zbyt dużą fatygą. Kiedy chwiejnym krokiem zszedłem po schodach, portier na moją prośbę zadzwonił po taksówkę, która podrzuciła mnie kawałeczek – na Welbeck Street – i pozbyła się mnie na progu domu Tonią. Żelazna wieża została odstawiona na miejsce. Nie nosiła najmniejszego śladu uszkodzenia. Czego nie można powiedzieć o tamtej limuzynie, jak również o mnie.

Tonio obrzucił mnie przenikliwym spojrzeniem, posadził w fotelu i dał aptekarski kieliszek z disprinem i nepenthe.

– Z czego to jest? – spytałem po wypiciu.

– Nepenthe? Mieszanka opium i sherry.

– Żartujesz.

Potrząsnął przecząco głową.

– Opium i sherry. Bardzo skuteczny środek. Ile jeszcze razy masz zamiar się zjawiać, na gwałt go potrzebując?

– Nigdy więcej – odparłem. – Koniec z tym.

Spytał, co zaszło, kiedy odjechał z Elżbietą, więc mu powiedziałem, przemilczając jednak szczegół, że to za moją sprawą szoferowi zrobiło się ciemno przed oczami. Ale nie dał się zwieść. Obdarzył mnie krzywym, domyślnym uśmiechem i wyraził pogląd, że zachowywałem się jak pijany idiota.

Potem przyniósł ze swojego pokoju moją marynarkę i nalegał, żeby odwieźć mnie bedfordem do domu, ponieważ Elżbiecie jestem potrzebny cały i zdrowy, a nie przyklejony do jednej z latarni, które jakimś cudem udało mi się ominąć zeszłego wieczoru. Nie sprzeciwiałem się, bo nie miałem siły. Po odwiezieniu mnie, Tonio wstawił furgonetkę do garażu i odszedł zaułkiem poszukać taksówki, a ja wolno wszedłem po schodach na górę, czując się jak mokra ścierka wspinająca się na Matterhorn.

W mieszkaniu nie było czym oddychać. Wczoraj wieczorem zostawiłem wszystkie piecyki włączone, a pani Woodward ich nie zgasiła. Na stole leżał liścik od niej. „Czy coś się stało? Mleko wstawiłam do lodówki. Bardzo się niepokoję. W.”

Spojrzałem na swoje łóżko. Leżało na nim tylko prześcieradło i powłoczka. Przypomniałem sobie, że wszystkie koce i poduszki zostały w furgonetce. Nie byłem w stanie po nie zejść. Ściągnąłem różowe koce z łóżka Elżbiety. Rozpostarłem jeden z nich byle jak na kanapie, położyłem się w ubraniu, naciągnąłem drugi koc na siebie i ułożyłem ostrożnie głowę na miękkiej, chłodnej poduszce.

Co za rozkosz.

Świat wciąż wirował. Poza tym nie było właściwie powodu ogłaszać kwarantanny. W mojej głowie nadal powstawała niezależna ścieżka dźwiękowa. Pomimo zażycia nepenthe czułem się tak, jakby ledwo co wyciągnięto mnie z betoniarki. Ale na szczęście nie miałem nic więcej do roboty, jak tylko osunąć się ze skraju przepaści w czarny, głęboki, błogi sen…

Ostry dzwonek telefonu bezlitośnie położył temu kres. Dzwoniła pani Woodward. Wskutek napięcia mówiła z silnym akcentem charakterystycznym dla Lancashire. Na wieść, że nie spotkało Elżbiety żadne straszne nieszczęście, w jej głosie zabrzmiała ujmująca ulga.

– To ja nie czuję się dobrze – powiedziałem. – Żona pobędzie parę dni w klinice. Zechce zadzwonić pani później, wtedy powiem, kiedy wróci…

Odłożyłem słuchawkę na widełki i ruszyłem do łóżka. Zrobiłem dwa kroki, ziewnąłem i pomyślałem, czy by nie kazać Ronceyowi sprowadzić żonę i synów. A może powinienem zawiadomić Ondroya, żeby złagodził zaostrzone środki bezpieczeństwa? Postanowiłem nic nie zmieniać. Do gonitwy pozostała tylko doba. Strzeżonego Pan Bóg strzeże. Nawet jeśli Vjoersterod nie żył, to przecież został jeszcze Charlie Boston.