Выбрать главу

Nie chodziło o to, że Tomcio Paluch może wygrać. Po trudach i tarapatach związanych z dostarczeniem go na miejsce miał niewielkie szanse na zwycięstwo, bo atak kolki na pewno go osłabił. A zatem Boston mógł na nim zarobić tak, jak gdyby unieszkodliwili go zgodnie z planem.

Przemierzyłem z powrotem dzielącą mnie od telefonu odległość dwóch kroków i po zasięgnięciu języka w informacji, połączyłem się z Birmingham.

– Pan Boston?

– Tak.

– Mówi James Tyrone.

W słuchawce zaległa osłupiała cisza, przerywana ciężkim sapaniem.

– Jakie opłaty oferuje pan za Tomcia Palucha? – spytałem. Zamiast odpowiedzi usłyszałem coś pośredniego pomiędzy chrząknięciem a burknięciem.

– Koń wystartuje – oświadczyłem.

– Tak się panu zdaje – odparł. Miał ordynarny, złośliwy głos. Był ordynarnym, złośliwym człowiekiem.

– Niech pan nie liczy na Rossa i Vjoersteroda – powiedziałem nie zrażony. – Już się nie odezwą. Bidule obaj nie żyją.

Odłożyłem słuchawkę, nie czekając, jak na to zareaguje. Poczułem w sobie dość sił, żeby zdjąć marynarkę. Dobrnąłem do łóżka i przekonałem się, że wciąż tam na mnie czeka przyjazna przepaść. Nie kazałem jej dłużej czekać.

Po dłuższym czasie obudziłem się spragniony, czując, że język mam zapuchnięty i obłożony. Działanie nepenthe ustało. Ciążyły mi ramiona, sztywne, obolałe i dolegliwe. Było to nieznośne. Tak jak każdy ból. Panowały ciemności. Spojrzałem na fosforyzujący zegarek. Plus minus czwarta. Przespałem dwanaście godzin.

Ziewnąłem. Spostrzegłem, że mózg przestał mi reagować tak, jakby był posiniaczony, i z otrzeźwiającym przerażeniem przypomniałem sobie, że nie napisałem jeszcze artykułu dla „Famy”. Zapaliłem światło i pociągnąłem łyk mikstury Tonią, a kiedy poskutkowała, przyniosłem sobie notatnik, ołówek i filiżankę kawy. Poprawiłem poduszki, wsunąłem się pod koc i rozdmuchałem skandal dla Jana Łukasza.

– Radcy prawni wpadną w szał – powiedział.

– Tak jak zaznaczyłem, przywódca gangu zginął w tym tygodniu, a przepisy dotyczące zniesławień odnoszą się tylko do osób żyjących – odparłem. – Umarli nie mogą wnosić pozwu do sądu. Nie może zrobić tego nikt w ich imieniu. Nie można też oskarżyć i postawić przed sądem umarłych. Przynajmniej nie na tym świecie. A więc ich uczynków nie może objąć zatajenie dla dobra śledztwa. Tak czy nie?

– Nie cytuj mi tu maksym „Famy”, chłopcze. Stosowałem się do nich, kiedy ty jeszcze raczkowałeś – rzekł Jan Łukasz i wziął mój maszynopis, jakby go parzył.

– Skamieniali ze strachu właściciele koni mogą wreszcie wyjść z ukrycia – odczytał na głos. – Nadszedł kres rządów terroru i skandaliczna afera z wycofanymi faworytami wyjdzie na jaw ze wszystkimi szczegółami.

Przysłuchując się, Derry uniósł głowę, uśmiechnął się do mnie szelmowsko i powiedział:

– Nasz wolny strzelec znów wali z grubej rury?

– Inaczej życie staje się nudne – odparłem.

– Nie dla wszystkich.

Jan Łukasz otaksował mnie spojrzeniem.

– Wyglądasz tak, jakby to raczej w ciebie celowano. Domyślam się, że ten błędny wzrok to skutki dnia spędzonego na rozbijaniu samochodów. – Stuknął kciukiem w mój artykuł. – Czy tego nie wymienionego z nazwiska bandytę wyssałeś z palca, czy rzeczywiście był ktoś taki? A jeśli tak, to kto to?

Gdybym mu nie powiedział, to Mike de Jong z konkurencyjnej gazety mógłby się w tym wszystkim połapać i opublikować artykuł stawiający kropki nad „i”, a tego Jan Łukasz by mi nigdy nie darował. Poza tym znikł powód nakazujący mi utrzymanie znanych mi faktów w tajemnicy.

– Obywatel RPA nazwiskiem Vjoersterod, który zginął wczoraj wieczorem w drugiej z tych katastrof samochodowych – oznajmiłem.

Dosłownie szczęki im opadły.

– Bom… ba!!! – zawołał Derry.

Opowiedziałem im prawie o wszystkim. Nie wspomniałem ani słowa o Gail ani pałce Rossa, ale napomknąłem o groźbie wobec Elżbiety. Pominąłem jazdę po pijaku i zaciśnięcie rąk na oczach Rossa. Opisałem wydarzenia sucho i rzeczowo. Nie powiedziałem, ile mnie to kosztowało.

Jan Łukasz przemyślał to sobie i jeszcze raz przeczytał mój artykuł.

– Kiedy się wie, co pominąłeś, to co napisałeś, wypada blado. Ale myślę, że wystarczy. Zrobi swoje, wszyscy się dowiedzą, że koniec kłopotów i znów można bezpiecznie zawierać zakłady przedterminowe, wyłącznie dzięki „Famie”, która przeprowadziła śledztwo w tej sprawie.

– W końcu o to nam przecież chodziło.

– Kupujcie „Famę”, waszą mścicielkę – powiedział na wpół ironicznie Derry. – Specjalność: rozbijanie gangów.

Uznając ten dowcip za niesmaczny, Jan Łukasz spojrzał na niego kwaśno, jak zwykle traktując posłannictwo „Famy” z niewzruszoną powagą. Poprosiłem go, żeby zadzwonił do znajomego bukmachera i dowiedział się, jak wyglądają zakłady przed Pucharem Latarnika, na co, ze zdziwioną miną, ale bez słowa komentarza, wykręcił numer. Zadał pytanie, wysłuchał z rosnącą uwagą odpowiedzi i zanotował jakieś liczby. Po skończeniu rozmowy ściągnął usta, jakby chciał gwizdnąć, i potarł grdykę.

– Mówi, że od wczorajszego popołudnia Charlie Boston zabiega o postawienie na Tomcia Palucha około pięćdziesięciu tysięcy funtów u innych bukmacherów. Z powodu twoich artykułów i naszej akcji ochrony konia, wszyscy czują, że sprawa mocno śmierdzi, i są w kropce, czy przyjmować zakłady, czy nie. Przyjmuje je tylko kilka największych przedsiębiorstw totka.

– Jeżeli Boston nie zdoła postawić forsy u innych, a Tomcio Paluch wygra, to przepadnie z kretesem, ale jeżeli Tomcio Paluch przegra, to zgarnie do kieszeni zarówno działkę własną jak i Vjoersteroda, i wyjdzie na tym lepiej, gdybyśmy nic nie robili – powiedziałem. – Jeżeli uda mu się postawić tę forsę u innych, a Tomcio Paluch wygra, to będzie się cieszył, a jeżeli postawi i Tomcio Paluch przegra, to wyrzuci w błoto wszystkie pieniądze, dla których popełniono te przestępstwa.

– Trudny wybór – orzekł Derry. – Że tak powiem, na czworo babka wróżyła.

– Czy to możliwe, żeby wiedział o ataku kolki? – spytał Jan Łukasz.

Po rozważeniu tej kwestii doszli do wniosku, że skoro chce postawić na konia u innych, to nie wie. Jan Łukasz zadzwonił jeszcze raz do tego samego znajomego bukmachera i doradził mu, żeby przyjął od Bostona tyle pieniędzy, ile może.

– No, a potem okaże się, cholera, że wszystkie inne konie odpadły, a Tomcio Paluch wygrał – powiedział ponuro, odkładając słuchawkę.

Wraz z Derrym pojechałem specjalnym pociągiem na wyścigi do Heathbury Park. Niebiosa sprzyjały organizatorom i fundatorom Pucharu Latarnika. Mroźny poranek był słoneczny i bezwietrzny, wprost wymarzony. Derry powiedział, że tak piękna pogoda z pewnością ściągnie tłumy i że, jego zdaniem, wygra Zygzak. Zwrócił uwagę na mój chory wygląd. Odparłem, że i tak wyglądam lepiej niż wczoraj. Dojechaliśmy do celu jak zwykle w duchu wzajemnej życzliwości i pomyślałem bez związku, czemu nie przeistoczyła się ona dotąd w trwałą przyjaźń.

To pierwsze słusznie przewidział. Tor Heathbury Park pękał w szwach. Wstąpiłem najpierw do biura Ondroya, sąsiadującego z pokojem, w którym ważono dżokejów, i zastałem tam tłumek ludzi, czekających, żeby zamienić z nim słowo, ale zauważył mnie w ciżbie i przywołał zapraszającym gestem.

– Cześć – powiedział obracając się w fotelu, żeby pogadać ze mną na boku. – Znów miałem kłopoty przez twojego narowistego pupila… ten Roncey to istna zaraza.

– Co zrobił?