– Cholerny idiota! – powiedział Derry, z wściekłością opuszczając lornetkę. – Pierwszy z brzegu nowicjusz spisałby się lepiej.
Obserwowałem Tomcia Palucha. Cztery wyprzedzające go konie przeskoczyły ostatni płot. Jeden z koni zboczył, żeby ominąć Zygzaka i jego leżącego na wznak dżokeja, i zderzył się mocno z koniem biegnącym obok. Oba zupełnie straciły równowagę, a któryś z dżokejów spadł. Kiedy Tomcio Paluch oddalał się od płotu, wychodząc na prostą, znajdował się na trzeciej pozycji.
Tłum ryknął.
– Ma szansę – krzyknął Derry. – Nawet teraz. Tomcio Paluch nie mógł przyspieszyć. Biegł jednostajnie, niskim ciężkawym krokiem i na nic się nie zdawały wszelkie ponaglenia dżokeja. Ale jeden z dwóch wyprzedzających go koni słabł i zataczał się z wysiłku. Tomcio Paluch zbliżał się do niego jard po jardzie, ale celownik był coraz bliżej, a w przodzie jeszcze jeden koń. Spojrzałem na prowadzącego konia, dopiero teraz przyglądając mu się uważnie. Dżokej w kurtce w różowe i białe pasy jechał jak szatan, a pod nim prężyły się w pędzie brązowe, świetnie wytrenowane mięśnie. Finnegan na Rockville’u, dzierżący w garści całą swoją przyszłość.
Kiedy mu się przyglądałem, śmignął nieodwołalnie przez celownik i nawet z trybun było widać szeroki irlandzki uśmiech rozbłyskujący jak słońce.
Trzy długości za nim wyścigowa dusza Tomcia Palucha pokonała przebytą kolkę, zapewniając mu drugie miejsce. Koń z prawdziwego zdarzenia, pomyślałem z wdzięcznością. Wart mojej fatygi. A przynajmniej do pewnego stopnia.
– Teraz tylko brakuje, żeby ktoś złożył protest – powiedział Derry.
Owinął lornetkę paskiem, schował ją do pochewki i pośpiesznie ruszył do schodów. Zeszedłem za nim wolniej i z najwyższą ostrożnością, torując sobie drogę wśród tłumu oblegającego ogrodzenie, za którym rozkulbaczano konie, aż wreszcie dotarłem do garstki dziennikarzy czekających na jakiś szczegół nadający się do druku. Rozległy się wiwaty towarzyszące Rockville’owi prowadzonemu na placyk, gdzie dekorowano zwycięzców. Z kolei wiwatowano na cześć Tomcia Palucha. Nie wziąłem w tym udziału. Nie podzielałem entuzjazmu wiwatujących, czując się jak przekłuty balon.
A więc już po wszystkim. Tomcio Paluch nie wygrał. Czegóż oczekiwałem?
Tłum rozstąpił się nagle jak Morze Czerwone przed Mojżeszem i przez utworzony szpaler przecisnęła się wielka, rozczochrana matka Ziemia w otoczeniu planet – Ronceyowa z młodszymi synami.
Zdecydowanym krokiem przemaszerowała częściowo opustoszały ogrodzony teren, gdzie rozsiodływano konie, i klepnęła lekko męża na powitanie po ramieniu. Zdumiony jej widokiem Roncey znieruchomiał z otwartymi ustami, przerywając w połowie rozpinanie popręgów Tomcia Palucha. Podszedłem do nich.
– Cześć – powiedziała Ronceyowa. – Prawda, jakie to było wspaniałe?
Patrzyła już nie w nieokreśloną dal, ale kilka mil bliżej, odkąd rzeczywistość upodobniła się nieco do fantastycznych rojeń. Włosy jak zwykle otaczały jej głowę bezkształtną masą. Miała na sobie przyciasny czerwony płaszcz i pończochy – całe w oczkach.
– Rzeczywiście wspaniałe – przyznałem. Roncey spojrzał na mnie ostro.
– Mało panu tego hałasu o nic? – spytał.
– Co się tam działo na starcie? – zagadnąłem Ronceyowa. Roześmiała się.
– Był tam taki mały grubas, który kompletnie oszalał i krzyczał, że Tomcio Paluch nie wystartuje, chyba że po jego trupie.
Roncey obrócił się na pięcie i wbił w nią wzrok.
– Uczepił się cugli Tomcia Palucha – ciągnęła – i nie chciał ich puścić, kiedy starter mu kazał. Zachowywał się jak wariat. Kopał Tomcia Palucha po nogach. Więc dałam nurka pod ogrodzeniem, podeszłam do niego i powiedziałam, że to nasz koń, więc może zechce się uspokoić, ale zachował się okropnie po chamsku… – Oczy błysnęły jej domyślnie. – Użył kilku słów, których nie znam.
– Jak Boga kocham – rozeźlił się Roncey. – Mów dalej kobieto.
Więc mówiła dalej, wcale nie urażona.
– Nie chciał puścić tych cugli. Więc chwyciłam go wpół, dźwignęłam w górę i zabrałam stamtąd. A jego tak to zaskoczyło, że puścił cugle, a potem zaczął się wyrywać, więc zwaliłam go na ziemię, przeturlałam pod ogrodzeniem i razem z chłopcami przygnietliśmy go.
– Coś na to powiedział? – spytałem, starając się zachować powagę.
– No, dużo tchu to on nie miał – przyznała bezstronnie. Ale jeśli mam być szczera, to groził, że pana zabije. Chyba pana nie lubi. Powiedział, że pan wszystko zniszczył i to przez pana nie dobrał się do Tomcia Palucha, na dobrą sprawę to tak histeryzował, że prawie płakał.
– Gdzie teraz jest? – spytałem.
– Dokładnie nie wiem. Kiedy pozwoliłam mu wstać, zaraz uciekł.
Roncey posłał mi nieprzyjazne spojrzenie.
– A więc w końcu to moja żona uratowała konia, a nie pańska gazeta – powiedział.
– O, nie, kochanie – odparła pogodnie jego żona. – Gdyby pan Tyrone się nim nie zaopiekował, ten człowiek dopadłby go wcześniej, a gdybym ja nie wróciła teraz z wyspy Wight, bo pomyślałam sobie, że będziemy bezpieczni nie zawiadamiając o tym nikogo – a poza tym wszyscy koniecznie chcieliśmy obejrzeć tę gonitwę – i gdybym nie znalazła się na starcie, ktoś inny odciągnąłby tego szaleńca. Wielu miało ten zamiar. Ja po prostu dopadłam go pierwsza. – Uśmiechnęła się do mnie miło. – Dawno tak świetnie się nie bawiłam.
Po tych wydarzeniach dzień stracił ciągłość, wiele osób zwracało się do mnie w rozmaitych sprawach, aleja słuchałem ich jednym uchem. Utkwiło mi w pamięci kilka okruchów tego popołudnia… Jak Dermot Finnegan otrzymał małą kopię Złotego Pucharu Latarnika i wyglądał, jakby mu wręczono świętego Graala. Jak Ondroy zawiadomił mnie, że Bostona wyrzucono z toru wyścigowego, a Youll przedstawił pokrótce plan władz wyścigowych, które zamierzały pozbyć się go na dobre, czyli cofnąć mu pozwolenie na prowadzenie totka i zamknąć wszystkie jego kolektury.
Jak Derry mówił mi, że skontaktował się z Janem Łukaszem, którego znajomy bukmacher przejął całe pięćdziesiąt tysięcy funtów i cieszył się niepomiernie, że Tomcio Paluch nie wygrał.
Jak major Gibbons zapraszał mnie na drinka. Podziękowałem, tłumacząc się, że nie piję. Towarzyszyła mu żona, przy której nie kręcił się żaden amerykański pułkownik.
Jak Pat Roncey mierzył mnie ponurym wzrokiem, trzymając ręce w kieszeniach. Spytałem go, czy przekazał komuś numer mojego telefonu, podając miejsce ukrycia Tomcia Palucha. Usprawiedliwiał się wojowniczo, że tego faceta właściwie bardziej interesowało to, gdzie mieszkam, niż gdzie jest koń. Jaki facet? Wysoki, żółtawy na twarzy, mówiący z jakimś takim akcentem. Powiedział, że jest z redakcji „New Statesmana”. Spytałem, czy nie wie, że „New Statesman” to jedyna gazeta nie zamieszczająca wiadomości z wyścigów konnych? Nie wiedział.
Jak z zatroskanym uśmiechem minęła mnie Sandy Willis, prowadząc Zygzaka. Spytałem, czy koniowi nic się nie stało. Biedaczek, powiedziała. Wydawało jej się, że nie. Wymamrotała kilka bynajmniej nie kobiecych uwag o dżokeju, który zawalił gonitwę. Powiedziała, że bardzo polubiła Tomcia Palucha i cieszy się, że wypadł dobrze. Trochę na nim wygrała, bo przyszedł drugi. Na koniec oświadczyła, że musi już iść, żeby wytrzeć Zygzaka.
Jak Huntersonowie stali przygnębieni przy Egocentryku, a jego trener oznajmił, że ich wygrany na loterii koń bardzo ucierpiał przy upadku i nie będzie biegał przez cały rok, a może nawet nigdy.