Выбрать главу

Zapukałem do uchylonych tylnych drzwi i zawołałem, zaglądając do małego korytarza, skąd głos mój rozszedł się po domu, ale nikt mi nie odpowiedział. Słychać było głośne tykanie taniego zegara. Mój zmysł powonienia zaatakowała bezpardonowo woń gumiaków świetnie obeznanych z krowim łajnem. Na brzegu kuchennego stołu leżała pozostawiona przez kogoś paczka z mięsem, z której, przesiąkając przez opakowanie z gazety, pociekła cienka stróżka wodnistej krwi i utworzyła na podłodze małą różową kałużę.

Obróciłem się na pięcie, przeszedłem przez niechlujne podwórze i zajrzałem do kilku przybudówek. W jednej stał traktor oblepiony mniej więcej sześcioletnią warstwą błota. W drugiej sterta przykurzonego koksu sąsiadowała z bezładnym stosem starych połamanych skrzynek i popiłowanych na kawałki gałęzi. Jeszcze jedna, większa szopa magazynowała kurz, pajęczyny i nic poza tym.

Kiedy stojąc na środku podwórza zastanawiałem się, czy wypada dalej wściubiać nos, zza rogu po drugiej stronie wyłonił się potężny młodzian w robionej na drutach pasiastej czapce z czerwonym pomponem. Prócz tego miał na sobie ogromny, niechlujny jasnoniebieski sweter i brudne dżinsy wetknięte w ciężkie gumiaki. Płowowłosy, z okrągłą, ogorzałą twarzą wyglądał na wesołego, prostego chłopaka.

– Dzień dobry – powiedział. – Szuka pan kogoś?

Głos miał beztroski naznaczony miejscową wymową.

– Pana Ronceya.

– Ujeżdża konie. Radzę przyjść później.

– Ile mu to zajmie?

– Jakąś godzinę – odparł, wzruszając ramionami.

– Wobec tego zaczekam, jeśli można – powiedziałem, wskazując swoją furgonetkę.

– Jak panu wygodniej.

Zrobił kilka kroków w stronę domu, po czym zatrzymał się i zawrócił.

– Ej, a czy pan przypadkiem nie jest tym facetem, który dzwonił?

– Jakim facetem?

– Jamesem Tyronem?

– Zgadza się.

– No to czemu, do diabła, nic pan nie mówi? Myślałem, że pan przejezdny… proszę do domu. Zje pan śniadanie?

– Śniadanie? Uśmiechnął się.

– Tak. Wiem, że dochodzi jedenasta. Ale ja wstaję przed szóstą. O tej porze jestem znów głodny.

Wprowadził mnie do domu przez tylne drzwi, zignorował cieknące mięso i wzmocnił woń gumiaków człapiąc przez kuchnię do drugich drzwi, które następnie otworzył.

– Mamo? – krzyknął. – Mamo!… Gdzieś tu jest – powiedział wzruszając ramionami i zawracając. – Nieważne. Zje pan jajecznicy?

Podziękowałem, ale kiedy wyciągnął gigantyczną patelnię i wrzucił do niej furę boczku, zmieniłem zdanie.

– A pan zaparzy kawę – polecił, wskazując ręką. Kubki, zmielona kawa, cukier, mleko, czajnik i łyżeczki stały razem na ławie koło zlewu.

– Mama wspaniale się organizuje – wyjaśnił z wesołym uśmiechem.

Usmażył fachowo sześć jaj i rozłożył je po równo na dwa talerze, dokładając z boku po pajdzie świeżego białego chleba.

Usiedliśmy przy kuchennym stole i nie pamiętam, kiedy ostatnim razem tak mi coś smakowało. Chłopak zjadł z apetytem, popił kawą, a potem odsunął od siebie talerz i zapalił papierosa.

– Na imię mi Peter – przedstawił się. – Zwykle nie jest u nas tak cicho, ale dzieciaki w szkole, a Pat z tatą.

– Pat?

– Mój brat. Jedyny dżokej w rodzinie, chociaż startuje przeważnie w przełajach. Pewno pan o nim nie słyszał.

– Niestety, nie.

– Czytuję pańską rubrykę. Prawie co tydzień.

– Bardzo mi miło.

Paląc papierosa przyglądał mi się, kiedy kończyłem jeść.

– Niewiele pan mówi, jak na dziennikarza – rzekł.

– Za to dużo słucham – odparłem.

– Słusznie – powiedział z uśmiechem.

– Wobec tego proszę mi opowiedzieć o Tomciu Paluchu.

– Źle pan trafił. Z tym musi się pan zwrócić do taty albo Pata. Mają hopla na punkcie koni. Ja tu tylko prowadzę gospodarstwo.

Nie spuszczał oka z mojej twarzy, chyba po to, żeby wyczytać w niej zaskoczenie, bo pomimo że niemal dorównywał mi wzrostem, to jednak był jeszcze bardzo młody. Ile pan ma lat? Szesnaście? – spróbowałem zgadnąć.

– Owszem. – Prychnął z goryczą. – Ale to próżny wysiłek, zwyczajnie strata czasu.

– Dlaczego?

– Dlaczego? – powtórzył. – Ano przez tę cholerną autostradę. Już prawie skończyli tę trzypasmową cholerę, a biegnie zaraz tam, po drugiej stronie naszych dziesięciu akrów. – Wskazał okno ręką, w której trzymał papierosa. – Tata aż się cały trzęsie, bo nie wie czy Tomcio Paluch wytrzyma to nerwowo, kiedy zaczną tam huczeć te wielkie ciężarowy. Od dwóch lat próbuje sprzedać gospodarstwo, ale nikt go nie chce. I trudno mieć o to do ludzi pretensję, no nie? – Na chwilę sposępniał. – A poza tym, widzi pan, nigdy nie wiadomo, kiedy znów capną nam kawałek ziemi, już zabrali pięćdziesiąt akrów, a to nie zachęca do prowadzenia gospodarstwa jak należy, prawda?

– No chyba.

– Gadali, że zburzą nasz dom – ciągnął. – Że niby stoi w takim miejscu, które nadaje się idealnie na stację obsługi, restauracje, wielki parking i jeszcze jedną szosę do Bishops Stratford. Z tej autostrady cieszy się tylko mój brat Tony, bo chce być kierowcą rajdowym. Ma jedenaście lat. To maniak.

Dobiegł nas zgrzyt i stukot kopyt, który rozlegał się coraz bliżej. Wstaliśmy obaj od stołu i wyszliśmy na podwórze, przypatrując się trzem koniom, które kroczyły ciężko po nierównym żwirowanym podjeździe i po ściągnięciu cugli zatrzymały się przed nami. Jeździec dosiadający pierwszego konia zsunął się z siodła, podał cugle drugiemu i podszedł do nas. Był to schludny, żylasty mężczyzna po czterdziestce, z bujną czupryną kasztanowatych włosów i płowymi wąsami.

– Pan Tyrone? – spytał.

Skinąłem głową. Mocno i energicznie uścisnął mi dłoń, co pasowało do jego zachowania i głosu, a potem usunął się na bok, odsłaniając mi widok na konia.

– Tamten gniady to Tomcio Paluch – powiedział, wskazując trzeciego konia, którego dosiadał młody człowiek bardzo podobny do Petera, tyle że drobniejszy. – A to mój syn Pat.

Ładny koń – powiedziałem nieszczerze. Właściciele z reguły oczekiwali pochwał, ale Tomcio Paluch wykazywał na oko tyle wspaniałych zalet, co nieoszlifowany diament. Miał pospolity łeb, zapadającą się lekko szyję osadzoną na słabych barkach, w dodatku brzuch gwałtownie zwężający się przy pachwinach. Na swoim podwórku wyglądał równie niezgrabnie, jak na torze wyścigowym.

– Ee – parsknął Roncey. – Wcale nie. On jest do wygrywania, a nie do pozowania. Proszę mi nie schlebiać. Nie bierze mnie to.

– Dobrze – powiedziałem spokojnie. – A więc ma pospolity łeb i szyję, kiepskie barki, a to, co jest za siodłem, też nie pieści oka.

– Teraz to co innego. Więc jednak zna się pan na rzeczy. Pat, oprowadź go naokoło podwórza.

Pat wykonał polecenie. Tomcio Paluch dreptał wokoło demonstrując ciężki i niezgrabny chód, który niekiedy znamionuje mistrzowską klasę. Ten koń, pochodzący od klaczy czystej krwi z rodu koni przełajowych i ojca, medalowego ogiera, był wybornym skoczkiem biegającym z szybkością, której wytłumaczenia próżno by szukać w jego rodowodzie. Kiedy niespodziewanie pojawiał się as tej miary, odkrycie jego walorów zabierało właścicielowi niemal tyle czasu, co publiczności. Cały biznes wyścigów konnych, z czego nikt nie zdawał sobie sprawy, był zorganizowany wbrew przekonaniu, że szczerozłote talenty końskie mogą wyjść z małych stajni, w których trenerem jest właściciel. Tomcio Paluch zdobył sławę dopiero po trzech sezonach, podczas gdy startując w barwach dużej modnej prywatnej stajni trafiłby na szpalty gazet już po pierwszym wyścigu.