Выбрать главу

– Hodowałem go licząc, że moi synowie będą mieli konia do wyścigów przełajowych – rzekł Roncey. – Więc przez jeden cały sezon puszczaliśmy go na przełaje i poza jednym przypadkiem, kiedy Pat się wycofał, nie przegrał ani razu. A w zeszłym roku postanowiliśmy spróbować sił w gonitwach przeszkodowych, no i Tomcio Paluch pobiegł i wygrał „bieg za lisem” w Cheltenham.

– Tak, pamiętam – powiedziałem.

– Właśnie. No więc w zeszłym roku wypróbowaliśmy go w otwartych gonitwach handicapowych, tych pomniejszych…

– I wygrał cztery z sześciu – dopowiedziałem za niego.

– Wiedzieć to pański zawód. Pat – krzyknął. – Zaprowadź go do boksu. – I dodał zwracając się znów do mnie. – Chce pan obejrzeć inne konie?

Skinąłem głową i poszliśmy przez podwórze za Patem z pozostałymi dwoma końmi, a potem skręciliśmy za róg, zza którego wyłonił się na początku Peter.

Za walącą się stodołą stał schludny rząd sześciu dobrze utrzymanych drewnianych boksów krytych dachówką i z drzwiami świeżo pomalowanymi na czarno. Nawet jeżeli reszta gospodarstwa chyliła się ku upadkowi, to stajnie były wyszykowane jak na pokaz. Od razu widać było, co jest najbliższe sercu gospodarza – jego skarb.

– No tak – powiedział Roncey. – W zasadzie mamy jeszcze tylko jednego konia wyścigowego, nazywa się Klondyke, to ten, na którym jechałem. Na wiosnę ścigał się na przeszkodach. Szczerze mówiąc niewiele zwojował.

Podszedł do przedostatniego boksu, wprowadził do niego konia i przywiązał go. Kiedy zdjął mu siodło, spostrzegłem, że Klondyke jest lepiej zbudowany niż Tomcio Paluch, co jeszcze niewiele mówiło, ale jego zdrowa sierść rzucała się w oczy.

– Dobrze wygląda – orzekłem.

– Żre jak smok – rzekł beznamiętnie Roncey – i jest bardzo wytrzymały, więc mu nie żałujemy.

– Biega tylko jednym tempem – wtrącił z żalem Pat stojący tuż za mną. – Nie potrafi przyśpieszyć. Szkoda. Wygrał tylko dwa przełaje. Nic więcej.

W jego głosie wypowiadającym te lakoniczne zdania pobrzmiewała cichutka nutka zadowolenia, więc zerknąłem na niego z ukosa. Spostrzegłszy mój wzrok zmienił wyraz twarzy, wpierw jednak ja zdobyłem pewność, że do sukcesów koni odnosi się z mieszanymi uczuciami. Kiedy one awansowały do wielkich, ogólnokrajowych gonitw z przeszkodami, on nie. Angażowano wówczas starszych dżokejów amatorów, później zawodowców. Ojciec z synem mieli więc ze sobą na pieńku.

– A co pan trzyma w pozostałych boksach? – spytałem Ronceya, kiedy zamknął drzwi przegrody Klondyke’a.

– Na końcu starego siwosza przeszkodowca, a tu dwie klacze na przeszkody, obie źrebne. Ta, Piglet, to oczywiście matka Tomcia Palucha, jest źrebna z tym samym ogierem.

Nic z tego, pomyślałem, nie ma co liczyć na powtórny uśmiech losu.

– Sprzeda pan źrebaka – wypowiedziałem na głos przypuszczenie.

Roncey prychnął.

– Klacz jest wliczona w koszty utrzymania gospodarstwa – powiedział.

Uśmiechnąłem się w duchu. Rolnicy mogli trenować swoje konie i wpisywać wydatki w ogólne koszty prowadzenia gospodarstwa, ale jeśli sprzedawali któregoś z nich, zaliczano im to do „przychodów” i nakładano odpowiedni podatek. Gdyby Roncey sprzedał Tomcia Palucha albo jego brata, prawie połowa pieniędzy ze sprzedaży powędrowałaby do urzędu skarbowego.

– Wyprowadź klacze, Joe – polecił Roncey trzeciemu jeźdźcowi, potulnemu staruszkowi o skórze jak łyko.

Przyglądaliśmy się mu, jak puszcza je wolno na pobliskie pole. Pat stał przy bramie z Peterem, większym od niego, bardziej pewnym siebie i mającym ze sobą znacznie mniej problemów.

– Ma pan udanych synów – powiedziałem do Ronceya. Zacisnął usta. Nie byli jego dumą. Zamiast odpowiedzieć mi na mój podchwytliwy komplement, rzekł:

– Wejdziemy do domu i wypyta mnie pan o wszystko, co chce. Powiedział pan, że to do jakiegoś magazynu?

Skinąłem głową.

– Pat – krzyknął. – Wyczyść dobrze te trzy konie, nakarm, a Joe niech zabierze się do strzyżenia żywopłotu. Peter, nie stój tak. Masz swoją robotę.

Obaj synowie spojrzeli na niego ze ślepym posłuszeństwem, pod jakim zwykle kryje się kipiący bunt. Odeszli po wyraźnej zwłoce, z minami wyrażającymi spokój i pogodzenie się z losem. Były one jednak jak pokrywki tłumiące nagromadzoną parę. Pomyślałem, że być może któregoś dnia Roncey się nią sparzy.

Energicznie powiódł mnie przez podwórko i wprowadził do kuchni. Mięso wciąż leżało na stole, kapiąc. Roncey minął je i gestem zaprosił mnie, żebym wszedł za nim przez drzwi w głębi kuchni, prowadzące do małego ciemnego korytarza.

– Madge? zawołał. – Madge?

Ojcu powiodło się tak samo kiepsko jak wcześniej synowi. Wzruszył identycznie jak tamten ramionami i wprowadził mnie do pokoju równie zapuszczonego i niechlujnego, jak reszta gospodarstwa. Stosy śmieci, listów, gazet, ubrań, zabawek i rupieci niewiadomego przeznaczenia zaścielały wszystkie płaskie powierzchnie, w tym krzesła i podłogę. Na parapecie okna stał wazon ze zwiędłymi i uschłymi chryzantemami, a kilka pajęczyn pokrywało sufit bezwstydną siecią. Palenisko wypełniał ostygły popiół z wczorajszego dnia. Równie dobrze można było powiedzieć, że pokój nosi ślady zamieszkania, jak zaniedbania.

– Proszę usiąść gdzie się da – rzekł Roncey. – Żona pozwala chłopcom na wszystko. Brak jej stanowczości. Ja trzymam ich krótko, poza domem oczywiście.

– Ilu ich pan ma?

– Synów? Pięciu.

– I córkę? – spytałem.

– Nie – odparł szorstko. – Pięciu synów. – Nie była to dla niego przyjemna myśl. – Co to za magazyn?

– „Lakmus” – odparłem. – Chcą zamieścić relację z przygotowań do Pucharu Latarnika, więc pomyślałem, że tym razem pominę duże stajnie i dla odmiany rzucę trochę światła na kogoś innego.

– No tak, cóż - powiedział niepewnie. – Już o mnie kiedyś pisano.

– Tak, tak, oczywiście – uspokoiłem go.

– O Pucharze Latarnika również. Pokażę panu. – Wstał, podszedł do biurka z dwoma rzędami szuflad, wyciągnął jedną z nich do końca i przyniósł tam, gdzie siedziałem. Położył szufladę na środku kanapy, zmiótł ręką na podłogę pognieciony sweter, dwa poobijane samochodziki oraz puste papierowe opakowanie i sam usiadł na opróżnionym miejscu.

Szuflada zawierała stos fotografii i wycinków wrzuconych na kupę. Nikt tu bynajmniej niczego nie wklejał do drogich, oprawnych w skórę albumów, jak u Huntersonów.

Moje myśli pomknęły do Gail. Widziałem, że Roncey coś do mnie mówi, ale akurat w tej chwili myślałem o niej. Jej krągłościach, pachnącej, śniadej skórze. Roncey czekał na odpowiedź, a ja nie dosłyszałem pytania.

– Przepraszam powiedziałem.

– Pytałem, czy zna pan Berta Checkova. – Trzymał w ręku długi wycinek z gazety ze zdjęciem i rzucającym się w oczy tytułem „Stawiać na Tomcia Palucha, i to JUŻ!”

– I tak… i nie – odparłem niezdecydowanie.

– Jak to? – spytał szorstko. – Pracuje pan w tej samej branży, więc powinien pan go chyba znać.

– Rzeczywiście, znałem go. Ale umarł. W zeszły piątek. Wziąłem wycinek i zacząłem czytać, a Roncey odegrał rolę wstrząśniętego, ale mało przekonywająco, bo w jego głosie przebijała obojętność.

Przewidując szanse Tomcia Palucha w Pucharze Latarnika Bert wyrażał się dosadnie i barwnie. Jego zdaniem taksator od handicapów był ślepy i cierpiał na zaćmienie umysłowe wyznaczając Tomciowi Paluchowi obciążenie sześćdziesiąt i pół kilograma, zaś wszyscy goście, którzy natychmiast nie skorzystają z takiej okazji, powinni sobie sprawić jelenie rogi. Uważał, że początkowo w zakładach długoterminowych będą oferowane bardzo korzystne stawki, jednakże radził wszystkim, żeby się pośpieszyli z obstawianiem, zanim bukmacherzy połapią się jaki to złoty interes. Ostra stylistyka Berta zapewniła koniowi Ronceya więcej szwungu niż czterostopniowa rakieta.