– Można tak powiedzieć – odezwał się szeryf po chwili. – Ja w każdym razie jestem wierny tradycji.
Reacher kiwnął głową.
– Milo to słyszeć.
Szeryf wsiadł do swojego samochodu i uruchomił silnik. Wyjechał z rancza, a kiedy znalazł się w pewnej odległości, wdusił pedał gazu.
Reacher zszedł z ganku i udał się do stajni, gdzie przysiadł na beli siana. Po chwili usłyszał kroki na schodkach przy ganku, potem otworzyły się i zamknęły drzwi lincolna. Podszedł do wrót stajni i zauważył sylwetkę Hacka Walkera przy kierownicy. Rusty Greer siedziała obok niego. Wielki samochód ruszał w drogę. Reacher czekał w stajni, próbując zgadnąć, kto odwiedzi go pierwszy. Pewnie Carmen. Jednak to Bobby wyszedł na ganek jakieś pięć minut po odjeździe matki. Kiedy szedł ku barakowi, Reacher wynurzył się ze stajni i zaszedł mu drogę.
– Masz wysprzątać stajnię – wydał polecenie Bobby.
– Sam będziesz sprzątał – rzekł Reacher.
– Co?
– Nasz układ trochę się zmienił, Bobby – powiedział Reacher. – Odkąd napuściłeś na mnie Josha i Billy’ego, twoja sytuacja uległa zmianie. Teraz ja będę wydawał ci polecenia. Jeśli ci każę skakać, nawet się nie waż pytać, jak wysoko. Jasne? Teraz ja jestem twoim panem.
Bobby stał jak słup soli. Reacher zamachnął się prawą ręką, by powoli wymierzyć cios sierpowy w głowę. Bobby zrobił unik i natychmiast wpadł na lewą rękę. która zdarta mu baseballówkę z głowy.
– Zajmij się końmi – polecił Reacher. – Możesz się przespać w stajni. Jeśli pokażesz mi się na oczy przed świtem, połamię ci nogi.
Bobby nie poruszył się.
– Kogo zamierzasz zawołać na pomoc, braciszku? – spytał Reacher. – Służącą, a może szeryfa?
Bobby nie odezwał się słowem. Otaczała ich bezkresna noc. Hrabstwo Echo, sto pięćdziesiąt dusz, większość z nich w odległości stu pięćdziesięciu kilometrów za czarnym horyzontem. To się nazywa absolutne zadupie.
– W porządku – powiedział cicho Bobby.
Ruszył wolnym krokiem do stajni. Reacher rzucił na ziemię baseballówkę i skierował się w stronę domu.
DWIE trzecie zespołu zabójców wpatrywało się w niego. Szło im lepiej niż poprzednio obserwatorom. Kobieta po zapoznaniu się z mapą zrezygnowała z podjazdu od zachodu. Po pierwsze, crown victoria nie była przystosowana do jazdy po tak piaszczystej nawierzchni. Po drugie, nie miało najmniejszego sensu chowanie się w odległości półtora kilometra. Zwłaszcza nocą. Znacznie lepiej będzie podjechać drogą, powiedziała, zatrzymać się w odległości stu metrów od domu; to wystarczy, by dwóch członków zespołu wyskoczyło z wozu, potem samochód nawróci na północ, dwójka zaś schowa się za najbliższymi skałami, przedostanie do czerwonej bramy i ukryje w niewielkim zagłębieniu dziesięć metrów od drogi.
Dwaj mężczyźni szli na piechotę, wyposażeni w elektronicznie udoskonalone noktowizory. Widać było przez nie, jak ziemia wydziela nocą żar, przez co sylwetka idącego do domu Reachera raz po raz falowała i migotała.
ZASTAŁ Carmen w salonie. Panował tu mrok, a powietrze było ciężkie i gorące. Siedziała samotnie przy stole. Patrzyła pustym wzrokiem w jakiś nieistniejący punkt na ścianie.
– Czuję się oszukana – powiedziała. – Najpierw miał być rok, potem nie zostało nic. Później czterdzieści osiem godzin, a w końcu tylko dwadzieścia cztery.
– Nie jest jeszcze za późno na ucieczkę – podsunął.
– Teraz mam szesnaście godzin, więc może by się udało.
– Szesnaście godzin w zupełności wystarczy – zapewnił.
– Ale Ellie smacznie śpi – zaoponowała.- Nie mogę jej obudzić, wsadzić do samochodu i zbiec, a potem uciekać przed glinami do końca życia.
Reacher nie odezwał się.
– Postaram się stawić czoło nowej sytuacji – rzekła. – Zacznę od nowa. Jeśli mnie tknie choćby raz, zagrożę mu rozwodem.
– No cóż, twój wybór.
Odsunęła krzesło i wstała.
– Chodź, zobaczysz Ellie – zaproponowała. – We śnie wygląda do prawdy prześlicznie.
Zaprowadziła go schodami na tyłach domu do pokoju Ellie. W świetle nocnej lampki widać było dziewczynkę śpiącą na plecach, z rączkami rozrzuconymi wokół głowy. Włosy leżały rozsypane na poduszce. Długie, ciemne rzęsy spoczywały na policzkach jak wachlarze.
– Nie chcę, żeby żyła jak zbieg – wyszeptała Carmen.
Wzruszył ramionami. On w wieku Ellie żył właśnie jak zbieg. Zresztą tak było przez całe jego życie, od narodzin aż do wczoraj. Przeprowadzał się z jednej bazy wojskowej do drugiej, po całym świecie, czasem całkiem znienacka. Bywało tak, że rano wybierał się właśnie do szkoły, a tu odwożono go na lotnisko i po trzydziestu godzinach lądował w zupełnie innym zakątku świata. Nie czul się przez to wcale jakoś specjalnie pokrzywdzony.
A może jednak stała mu się krzywda?
– Twój wybór – powtórzył.
Wyprowadziła go na korytarz i zamknęła drzwi do pokoju Ełlie.
– A teraz ci pokażę, gdzie trzymam pistolet – oznajmiła.
Ruszyła przed siebie korytarzem. Skręciła w lewo, a potem w prawo na inne schody wiodące w dół.
– Dokąd mnie prowadzisz? – spytał.
– Do oddzielnego skrzydła.
Schody zawiodły ich na parter, do korytarza prowadzącego z głównego budynku do apartamentu wielkości małego domku. Była tu garderoba, łazienka oraz salon, w którym stały fotele i kanapa. Na końcu salonu łukowate drzwi prowadziły do sypialni.
– Tutaj – powiedziała i otworzyła szufladę biurka. – Szafka nocna jest za niska. Ellie mogłaby znaleźć w niej pistolet. Tu nie dosięgnie.
Była to szuflada z bielizną Carmen.
– Po co mi to pokazujesz?
Nie odzywała się przez chwilę.
– Będzie miał ochotę na seks, prawda? – rzekła w końcu. – Siedział w pudle przez półtora roku. Ale ja mu odmówię. Mam prawo czy nie? Żeby odmówić.
– Jasne, że masz – przytaknął.
– Kobieta ma również prawo powiedzieć „tak”, czyż nie? – spytała.
– W równym stopniu.
– Tobie odpowiedziałabym „tak”.
– Ale ja cię o to nie proszę.
Zawiesiła głos.
– Czy w takim razie ja mogę poprosić ciebie?
Spojrzał jej prosto w oczy.
– To zależy od twoich pobudek, jak myślę.
– Mam na to ochotę – odparła. – Chcę się z tobą kochać.
– Czemu?
– Szczerze? – powiedziała. – Bo tak chcę.
– I?
Wzruszyła ramionami.
– I chyba chcę trochę zranić Słupa.
Nie odezwał się.
– Jak brzmi twoja odpowiedź? – spytała.
– Nie.
– A zostaniesz przynajmniej tu ze mną?
REACHER obudził się w niedzielny poranek na kanapie Slupa Greera. Usłyszał szum prysznica i poczuł woń kawy. Wszedł do sypialni. W rogu stał kredens, a na nim niewielki ekspres do kawy. Obok postawiono dwa kubki. Nalał kawę do jednego z nich.
Woda przestała lecieć pod prysznicem, po chwili drzwi łazienki się otworzyły i pojawiła się w nich Cannen. Była owinięta białym ręcznikiem, drugi zawiązała na głowie jak turban. Spojrzał na nią bez słowa.
– Dzień dobry – przerwała ciszę.
– Witam – odparł.
– Wcale nie taki dobry, prawda? – dodała. – To niedobry dzień.
– Chyba tak – przyznał.
– Możesz skorzystać z prysznica – zaproponowała. – A ja pójdę do Ellie.
– Dobrze.
Wszedł do łazienki, zdjął przepocone ubranie i znalazł się w kabinie prysznicowej. Była ogromna i oszklona. Sitko natryskowe nad jego głową miało wielkość kapelusza, dodatkowo w każdym rogu znajdowały się dysze skierowane na niego. Odkręcił kurek i urządzenie ruszyło z hukiem. Potoki wody oblewały go ze wszystkich stron. Miał wrażenie, że stoi pod wodospadem Niagara. Nie słyszał nawet swoich myśli. Wymył się szybko i zakręcił wodę.