Nie śpiesząc się, Reacher zapłacił za siebie, wrócił na piechotę do motelu i nie myślał o grubasie aż do chwili, gdy ujrzał go w łazienkowym lusterku ubranego w mundur. Zaczął gorączkowe myśleć. Co robić? Rozwścieczony policjant pragnący odwetu może napytać niezłej biedy. Na pewno trzeba się liczyć z szeroko nagłośnionym aresztowaniem. Może jeszcze jakieś rozrywki typu: czterech na jednego w ukrytej celi na posterunku. Potem różne trudne pytania, bo Reacher nie zwykł nosić przy sobie żadnego dowodu tożsamości, nie miał zresztą z sobą nic prócz szczoteczki oraz kilku tysięcy dolarów w gotówce w kieszeni spodni. Uznają go za podejrzanego typka. Na pewno oskarżą o napaść na stróża prawa. W Teksasie to pewnie poważne przestępstwo. Jak spod ziemi pojawią się różni świadkowie, którzy pod przysięgą zeznają, że wyjątkowo brutalnie zaatakował Bogu ducha winnego policjanta. Może dostać od siedmiu do dziesięciu lat w jakimś pieskim więzieniu.
Wrzucił, więc szczoteczkę do kieszeni, wygramolił się przez okno i ruszył najbliższą ulicą. Szedł tak długo, aż skrył się za jakimś niskim budynkiem. Rozejrzał się za autobusami. Nie było żadnych. Za taksówkami. Znów bez powodzenia. Wystawił do góry kciuk, obliczając, że ma dziesięć minut na znalezienie łaskawego kierowcy, bo kiedy przeszukają motel, bez gadania zaczną krążyć po mieście.
ZABÓJCÓW było troje: dwóch mężczyzn i kobieta. Zespół profesjonalistów z innego stanu, z siedzibą w Los Angeles, a skontaktować się z nimi można było przez pośrednika w Dallas. Mokrą robotą zajmowali się już od dziesięciu lat i znali dobrze swój fach.
Podróżowali zawsze oddzielnie. Jedno z nich jechało samochodem, dwoje leciało, ale zawsze różnymi trasami. Samochód prowadził jeden z mężczyzn. Wynajęli go, jak zwykle, w LAX – głównym lotnisku Los Angeles, ze względu na największy przepływ klientów na świecie. Prawo jazdy oraz karta kredytowa potrzebne do wypożyczenia wozu były prawdziwe, wydane legalnie w jakimś odległym stanie na nazwisko fikcyjnej osoby. Kierowca przystanął na chodniku, a następnie wmieszał się w tłum pasażerów, zdążających po odbiór swoich bagaży, by stać się tylko jedną z setek twarzy. Był niewielkiego wzrostu, miał ciemne włosy, niczym nie zwracał na siebie uwagi, ciągnął torbę na kółkach, taką samą jak wszyscy.
Wypełnił odpowiednie formularze i zgłosił się po samochód. Jechał w przypiekającym słońcu, w tym czterdzieści minut po autostradzie, by się upewnić, że nikt go nie śledzi. W końcu wjechał do zachodniej dzielnicy Hollywood i zatrzymał samochód przed garażem w uliczce za sklepem z bielizną. Nie wyłączając silnika, otworzył garaż i zamienił torbę na kółkach na dwie ogromne walizy z czarnego nylonu. Jedna była bardzo ciężka i właśnie, dlatego nie leciał, tylko jechał samochodem. W środku były rzeczy, które nie nadawały się do kontroli na lotnisku.
Zamknął garaż i ruszył na zachód drogą prowadzącą do Teksasu, która zajmie mu całe dwa dni. Choć nie był palaczem, po drodze wciąż zapalał papierosy i strzepywał popiół na podłogę oraz tablicę rozdzielczą. Firma wynajmująca samochody będzie musiała porządnie odkurzyć wóz i wyszorować winyl, zacierając w ten sposób wszelkie ślady.
Drugi mężczyzna też był w drodze. Wyższy i potężniejszy od pierwszego, miał jaśniejsze włosy, choć również zupełnie nie zapadał w pamięć. Dołączył na LAX do tłumu wracającego z pracy i kupił sobie bilet do Atlanty. Gdy doleciał na miejsce, wymienił portfel na jeden z pięciu zapasowych, więc zupełnie inny mężczyzna kupił bilet do Dallas-Fort Worth.
Kobieta wyruszyła dzień później z LAX. Byt to jej przywilej jako dowódcy zespołu. Była w średnim wieku, miała średni wzrost i przeciętne blond włosy. Nie wyróżniała się niczym, prócz tego, że mordowała ludzi. Posługując się fałszywą MasterCard, kupiła bilet i wsiadła do samolotu mniej więcej wtedy, gdy kierowca podróżował już dobę.
Kierowca dotarł do Dallas-Fort Worth pod koniec drugiego dnia i zostawił wóz na długoterminowym parkingu przy lotnisku. Zabrał walizki i pojechał autobusem wahadłowym z lotniska do wypożyczalni Hertza. Wybrał firmę Hertz, bo mieli na składzie fordy, a jemu potrzebna była crown victoria.
Wypełnił formularze, posługując się dokumentami wystawionymi w Illinois, i odebrał samochód – nie grzeszącego urodą forda crown victoria, w kolorze stalowoniebieski metalic. Wrzucił torby do bagażnika i pojechał do motelu położonego przy drodze prowadzącej z Fort Worth do Dallas. Zameldował się, legitymując tymi samymi dokumentami wystawionymi w Illinois, zjadł coś i położył się spać. Spotkał się z dwójką partnerów przed motelem dokładnie w tym samym momencie, gdy Jack Reacher wystawił kciuk ponad sześćset kilometrów dalej w Lubbock.
REACHER złapał stopa w trzy minuty Co dziwniejsze, kierowcą okazała się kobieta.
Od dwudziestu pięciu lat często podróżował autostopem i, o ile dobrze sobie przypominał, trzy minuty to najkrótszy czas, jaki mu upłynął między uniesieniem kciuka a wejściem do zatrzymanego samochodu. Nie był wcale eleganckim drobnym mężczyzną, schludnym i wzbudzającym zaufanie. Tylko olbrzymem o wzroście sto dziewięćdziesiąt pięć centymetrów, potężnej budowy ciała, o wadze prawie sto dziesięć kilogramów. Byt zwykle zapuszczony nieogolony włosy miał w wiecznym nieładzie. Ludzie obchodzili go szerokim łukiem, tym bardziej, więc zaskoczyły go owe trzy minuty.
A do tego za kierownicą siedziała kobieta.
Biegł właśnie na południowy zachód, jak najdalej od motelu, zamroczony upałem, desperacko wyciągając do góry kciuk, kiedy ona zjechała z drogi i opuściła szybę w oknie od strony pasażera.
– Dokąd? – spytała.
– Dokądkolwiek – wypalił i natychmiast pożałował.
Człowiek nie potrafiący określić celu podróży robi jeszcze gorsze wrażenie. Myślą, żeś włóczęga i nabierają podejrzeń. Ale ona tylko kiwnęła głową.
– Nie ma sprawy – powiedziała. – Jadę przez Pecos.
– Świetnie.
Otworzył drzwi i wsiadł do środka. We wnętrzu panował przyjemny chłodek. Klimatyzacja chodziła na pełnych obrotach, skórzane siedzenie przypominało w dotyku gładką bryłę lodu. Zamknęła z powrotem okno guzikiem od swojej strony, kiedy tylko zatrzasnął drzwi.
– Dzięki – powiedział. – Jestem pani niezwykle wdzięczny.
Wjechała na drogę bez słowa. Reacher obejrzał wnętrze samochodu. Dwudrzwiowy cadillac, długości łodzi, niezwykle szykowny. Na tylnym siedzeniu leżała torebka oraz niewielka otwarta aktówka, w której piętrzyły się papierzyska.
Ustawiając sobie fotel, obrzucił spojrzeniem kobietę, nie patrzył jednak zbyt nachalnie. Była niewielkiego wzrostu, szczupła i drobnokoścista o ciemnej karnacji. Ważyła jakieś czterdzieści pięć kilo i mogła mieć ze trzydzieści lat. Długie czarne i falujące włosy; bielutkie zęby widoczne w napiętym półuśmiechu. Meksykanka, domyślił się. Miała na sobie bawełnianą sukienkę bez rękawów w jakiś delikatny wzorek. Niby nic specjalnego, ale pewnie kosztowna. Ręce oraz nogi ciemne i gładkie.
– Dokąd pan jedzie? – spytała. Po chwili milczenia uśmiechnęła się.
– Już o to pytałam. Nie wydawał się pan specjalnie zdecydowany.
Miała czysty akcent amerykański. Raczej zachodni niż południowy. Obie ręce trzymała na kierownicy, więc dostrzegł pierścionki na jej palcach. Cieniutka obrączka oraz platynowe cacko z wielkim brylantem.
– Wszystko mi jedno – powiedział Reacher. – Każdy cel podróży mi odpowiada.
Zamilkła i znów się uśmiechnęła.
– Czy ucieka pan przed kimś? Czyżbym przygarnęła groźnego zbiega?
– Zwiedzam – odpowiedział. – Jak turysta.
– Nie wygląda pan na turystę. Turyści noszą dresy z poliestru i poruszają się autobusami – rzekła, znów się uśmiechając.