– Zaprasza pana do siebie – powiedziała uprzejmie – Siedzi teraz na balkonie.
Na piętrze mieścił się hol takich samych rozmiarów z takim samym wystrojem. Drzwi prowadziły na balkon na tyłach budynku, skąd roztaczał się widok na całe hektary łąk. Około sześćdziesięcioletni mężczyzna o byczym karku siedział na wiklinowym fotelu, niewielki stolik stał po jego prawej stronie. Na stoliku dzbanek oraz szklanka napełnione płynem wyglądającym jak lemoniada.
– Pan Hayes? – odezwał się.
Reacher podszedł do niego i usiadł, nie czekając na zaproszenie.
– Ma pan dzieci? – spytał.
– Trzech synów – odparł Brewer.
– Są w domu?
– Wszyscy wyjechali pracować.
– Pana żona?
– Pojechała w odwiedziny do Houston.
– A więc, jest pan tu sam ze służącą?
– Czemu pan pyta?
Był zniecierpliwiony i zaintrygowany, ale uprzejmy, jak każdy, kto ma za chwilę otrzymać milion dolarów.
– Jestem bankierem – odparł Reacher. – To rutynowe pytania.
– Niech mi pan coś powie o tych akcjach – poprosił Brewer.
– Nie ma żadnych akcji. Okłamałem pana.
Brewer najpierw oniemiał. Potem na jego twarzy odbiło się rozczarowanie. Wreszcie wpadł w gniew.
– To co pan tu robi? – ryknął.
– To nasza metoda. Tak naprawdę zajmuję się pożyczkami. Ktoś może potrzebować pieniędzy, a nie chce, żeby dowiedział się o tym jego personel.
– Nie chcę pożyczać żadnych pieniędzy, panie Hayes. Jestem majętnym człowiekiem.
– Naprawdę? A nam doniesiono, że nie wywiązuje się pan ze swoich zobowiązań.
Brewer powoli domyślił się, o co chodzi.
– Maria! – zawołał.
Służąca pojawiła się bezszelestnie.
– Dzwoń natychmiast po policję – polecił jej Brewer. – Niech aresztują tego człowieka.
Zniknęła w pokoju za plecami Brewera. Reacher słyszał, jak kilkakrotnie wdusza widełki.
– Telefon nie działa! – zawołała.
– Niech pani poczeka na dole! – krzyknął do niej Reacher.
– Czego pan chce? – spytał Brewer.
– Chcę, by się pan wywiązał z wyznaczonych przez sąd zobowiązań. Pewna rodzina znalazła się w tarapatach, spotkało ich nieszczęście. Serce mnie boli, kiedy widzę, jak ludzie tak cierpią.
– Skoro im się tu nie podoba, to fora ze dwora, niech wracają do Meksyku, gdzie ich miejsce.
Reacher spojrzał ze zdumieniem na swojego rozmówcę.
– Ale ja wcale nie mówię o nich – sprostował. – Tylko o pańskiej rodzinie. Jeśli mnie pan rozzłości, im wszystkim stanie się krzywda. Wypadek samochodowy tu, brutalny napad tam. Dom może spłonąć. Cały łańcuszek nieszczęść, jedno po drugim. Nie przewidzi pan, co dalej spotka pańską rodzinę. Będzie pan odchodził od zmysłów.
– Nie ujdzie to panu na sucho.
– Na razie mi uchodzi. Proszę mi podać dzbanek.
Brewer zawahał się, ale w końcu podniósł dzbanek i podał go mechanicznie. Reacher wziął go od niego. Kryształ z wymyślnie rżniętym wzorem, wart pewnie z tysiąc dolarów. Wyrzucił go przez poręcz balkonu. W patio rozległ się głośny brzęk.
– Ale niezdara ze mnie – powiedział.
– Każę pana aresztować! – rozsrożył się Brewer. – Niszczenie czyjejś własności to przestępstwo.
– Niby, czemu? Przecież według pana prawo nie obowiązuje. A może tylko pan jest nietykalny? Wydaje się panu, że jest pępkiem tego świata?
Brewer zamilkł. Reacher wstał, podniósł swoje krzesło i wyrzucił je za barierkę.
– Proszę mi dać czek na dwadzieścia tysięcy dolarów – powiedział. – Stać pana na to. Jest pan majętny.
– Chodzi o zasadę – upierał się Brewer. – Nie powinno ich tu być.
– A pan powinien? Niby czemu? Oni byli tu pierwsi.
– Ale przegrali. Z nami.
– A teraz pan przegrywa. Ze mną. Dawaj pan czek – rozkazał. – Nim puszczą mi nerwy.
Brewer wahał się. Pięć sekund. Dziesięć. W końcu westchnął.
– Zgoda – powiedział, ruszył przodem do gabinetu i podszedł do biurka.
– Wypłata w gotówce – zastrzegł Reacher.
Brewer wypisał czek.
– Lepiej, żeby miał pokrycie. W przeciwnym razie zrzucę pana z tego balkonu.
REACHER przykręcił z powrotem tablice rejestracyjne chryslerowi, gdy tylko oddalił się na bezpieczną odległość od domu Brewera. Wrócił do Pecos, gdzie zgłosił się po garbusa Alice. Zapłacił czterdzieści dolarów, ale jadąc, wcale nie miał pewności, czy mechanicy kiwnęli, choć palcem. Sprzęgło chodziło równie ostro jak poprzednio. Wóz dwa razy mu zgasł w drodze do kancelarii…
Zostawił samochód na parkingu za budynkiem, włożywszy mapy oraz pistolet do schowka na rękawiczki, gdzie je znalazł. Wszedł do dawnego pomieszczenia sklepowego, gdzie zastał Alice przy telefonie.
Na jego widok zakryła słuchawkę dłonią.
– Mamy chyba kłopoty – powiedziała. – Hack Walker chce się z panem spotkać.
– Ze mną? – zdziwił się. – Po co?
– Lepiej niech pan sam z nim porozmawia.
Wróciła do przerwanej rozmowy telefonicznej. Wyjął z kieszeni czek na dwadzieścia tysięcy dolarów i położył go na blacie biurka. Na jego widok zaniemówiła. Rzucił na biurko kluczyki i ruszył do sądu.
BIURO Prokuratora Okręgowego w Pecos zajmowało całe pierwsze piętro budynku sądowego. Na otwartej przestrzeni za drzwiami mieścił się sekretariat. Dalej ciągnęły się trzy gabinety, jeden prokuratora i dwa dla jego zastępczyń. Wszystkie ściany wewnętrzne oddzielające gabinety sekretariatu były przeszklone na wysokości od pasa w górę, za szybami wisiały żaluzje.
W sekretariacie stały dwa biurka, oba zajęte, przy dalszym siedziała kobieta w średnim wieku, przy bliższym zaś młodzieniec. Chłopak uniósł wzrok i zrobił minę, jakby chciał zapytać: „W czym mogę panu pomóc?”.
– Hack Walker chciał mnie widzieć – wyjaśnił Reacher.
– Pan Reacher? – spytał młodziak.
Reacher kiwnął głową. Chłopak wskazał gabinet w rogu. Na szybie w drzwiach wisiała tabliczka z napisem: HACK WALKER, PROKURATOR OKRĘGOWY. Od wewnątrz szybę zasłaniała żaluzja. Reacher zapukał raz i wszedł, nie czekając na zaproszenie.
Gabinet był zagracony szafkami na akta, na biurku piętrzyły się papierzyska, stał tam też komputer i telefony. Walker siedział w fotelu, trzymając oburącz ramkę ze zdjęciem. Był czymś wyraźnie stropiony.
– Czym mogę panu służyć? – spytał Reacher.
Walker spojrzał na niego znad fotografii.
– Proszę usiąść.
Przed biurkiem stało krzesło dla petentów. Reacher ustawił je bokiem, żeby mieć więcej miejsca na nogi.
Walker postawił na biurku zdjęcie, tak by obaj mogli je widzieć. Przedstawiało trzech młodych mężczyzn opierających się o zdezelowanego pick-upa.
– To ja, Slup i Al Eugene – wyjaśnił. – Al właśnie zaginął, a Slup nie żyje.
– Nie ma żadnych wiadomości na temat Eugene'a?
Walker potrząsnął głową.
– Żadnych.
– Czym więc mogę panu służyć? – powtórzył pytanie Reacher.
– Właściwie sam nie wiem. Może niech mnie pan przez chwilę posłucha. Czy zna pan mechanizmy działające w Teksasie?
– Niespecjalnie.
– To nietypowy stan. Wielu bogaczy, ale jednocześnie wielu biedaków. Biedni potrzebują adwokatów z urzędu, ale w Teksasie brakuje instytucji przydzielającej obrońców z urzędu. Więc sędziowie sami wyznaczają biedakom adwokatów. Wybierają ich z dowolnej kancelarii i sami ustalają honoraria. Nikt nie ma wątpliwości, że to kumoterstwo. Chcę zostać sędzią, żeby zrobić z tym w końcu porządek, a tu nagle sprawa Greer krzyżuje mi szyki. Mnie osobiście jako prokuratorowi okręgowemu, a także kandydatowi na stanowisko sędziego.