ROZDZIAŁ DRUGI
NIE wzięłam pana przypadkowo – wyznała Carmen Greer. Jej twarz nie wyrażała absolutnie nic.
– Więc po co? – zainteresował się Reacher.
– Szukałam kogoś takiego jak pan – odparła. – Wcześniej zabrałam już ponad dziesięciu innych autostopowiczów. Właśnie tym zajmuję się od miesiąca. Jeżdżę po zachodnim Teksasie, rozglądając się za facetami, których trzeba podwieźć.
– Dobra, Carmen – przerwał jej. – Wyjaśnij mi, co jest grane.
Zamilkła na chwilę.
– Potrzebuję twojej pomocy – powtórzyła.
– Widzisz mnie pierwszy raz w życiu.
– Faktycznie – odparła. – Ale ty się doskonale nadajesz.
– Niby, do czego?
– Czy miałeś do czynienia z adwokatami? – spytała. – Najpierw trzeba im słono zapłacić, a potem mówią, że nie mogą nic zrobić w twojej sprawie. W zeszłym miesiącu zatrudniłam czterech, ale mało mnie nie puścili z torbami.
– Przecież masz cadillaca.
– To samochód teściowej. Pożyczyła mi.
– Masz pierścionek z wielkim brylantem.
Posmutniała.
– Prezent od męża – wyjaśniła.
Spojrzał na nią.
– To czemu on ci nie pomoże?
– Nic z tego – odparła. – Szukałeś kiedyś prywatnego detektywa?
– Nigdy nie potrzebowałem takich usług. Sam byłem detektywem.
– Pojechałam aż do Austin. Facet powiedział, że może mi pomóc, ale potrzebuje sześciu ludzi i zaśpiewał dziesięć tysięcy dolarów na tydzień.
– No i co?
– Poczułam się przyparta do muru. Wpadłam w rozpacz. I wtedy przyszedł mi do głowy ten pomysł. Pomyślałam sobie, że jeśli będę zabierała autostopowiczów, w końcu któryś z nich okaże się odpowiednim człowiekiem, gotowym mi pomóc. Starannie dobierałam sobie pasażerów. Zabierałam tylko brutali i zbirów.
– Wielkie dzięki, Carmen – rzucił Reacher.
– Nie zrozum mnie źle – poprosiła. – Nie mam nic złego na myśli.
– Ale po co się narażałaś?
– Musiałam zaryzykować. Miałam nadzieję, że może trafię na kowboja z rodeo albo robotnika z pól naftowych. Jakiegoś bezrobotnego, nieokrzesanego twardziela, który chętnie zarobi parę groszy, bo nie mogę zbyt wiele zapłacić. Co w tym złego?
– Tymczasem, Carmen, cała ta historia wygląda mi naprawdę ma ło zachęcająco.
Znów zamilkła.
– Z każdym rozmawiałam – podjęła za chwilę – ale żaden nie wydał mi się odpowiedni. Dopiero ty się nadajesz. Jesteś moją ostatnią deską ratunku. Były gliniarz wojskowy, bez zobowiązań – nie mogłam trafić lepiej.
– Ale ja nie szukam pracy, Carmen.
Kiwnęła głową radośnie.
– Domyśliłam się. Tym lepiej. To będzie czysta sprawa, prawda? Pomoc dla samej pomocy. Żadnego wyrachowania. Do tego twoja przeszłość. Zobowiązuje cię.
Utkwił w niej wzrok.
– Wcale nie.
– Byłeś żołnierzem – przypomniała. – A także policjantem. Twoim obowiązkiem było pomagać ludziom. Właśnie tym zajmują się gliny, prawda?
– Jeśli szukasz gliniarza, zgłoś się do szeryfa.
Potrząsnęła głową.
– Nie. Nie mogę.
Reacher już nic nie powiedział. Zaczęła szybko mrugać, jakby się miała zaraz rozpłakać. Jakby gorzko rozczarowana nim, a może sa mą sobą.
– Pewnie myślisz, że jestem postrzelona.
Obrócił głowę i dokładnie się jej przyjrzał. Silne szczupłe nogi; mocne szczupłe ramiona; kosztowna sukienka. Miała zadbane, ładnie uczesane włosy oraz wypielęgnowane, pomalowane paznokcie. Inteligentna twarz elegantki, zmęczone oczy.
– Ale nie jestem – powiedziała i spojrzała na niego.
Było coś takiego w jej twarzy. Może to wdzięk. A może rozpacz czy desperacja.
– Marzyłam o tej chwili od miesiąca. Plan był szalony i pewnie myślisz, że mi rozum odjęło.
Długo nic nie mówił. Mijały minuty. Myślał o Lubbock. Mógł sobie teraz siedzieć u boku jakiegoś sympatycznego tirowca i słuchać razem z nim w radiu rock and rolla. Ale równie dobrze mógł siedzieć posiniaczony i pokrwawiony w celi na komisariacie, z aktem oskarżenia i terminem rozprawy.
– Zacznijmy jeszcze raz – zaproponował. – Opowiedz mi wszystko. Najpierw jednak napiłbym się kawy. Czy jest tu gdzieś w okolicy lokal, gdzie podają dobrą kawę?
– Chyba tak – powiedziała. – O ile sobie przypominam, jakąś godzinę drogi stąd.
– Więc jedźmy tam na małą czarną.
DZIEWIĘĆDZIESIĄT kilometrów na południowy zachód od Abilene, przy nieuczęszczanej bocznej drodze, crown victoria czekała spokojnie na poboczu. Kierowca odgiął maksymalnie lusterko, by mieć przed oczami całą drogę z tyłu. Widział wszystko jak na dłoni na odległość co najmniej półtora kilometra, aż do miejsca, gdzie asfalt zlewał się z niebem w srebrzystym połyskującym mirażu. Kierowca nie spuszczał z oczu tego blasku w oddali, oczekując, aż przetnie go niewyraźny zarys sylwetki samochodu.
Wiedział, jaki to ma być samochód. Byli dobrze poinformowani. Miał się pojawić biały mercedes, a za jego kierownicą mężczyzna podążający na spotkanie, na które musiał się stawić. Znali godzinę spotkania, wiedzieli, gdzie ma się odbyć, tak więc po prostych wyliczeniach mieli jasność, że godzina zero już blisko.
– Bierzmy się do roboty – odezwał się kierowca.
Wziął od kobiety czapeczkę baseballową, jedną z trzech, które kupili od ulicznego sprzedawcy pamiątek na Hollywood Boulevard. Była granatowa z białym napisem FBI naszytym z przodu. Kierowca naciągnął daszek nisko na czoło i nie spuszczał lusterka z oczu.
– W samą porę – powiedział.
Biały kształt ukazał się na horyzoncie i mknął ku nim jak ryba, która wyskoczyła z wody. Zarys nabrał ostrych kształtów i zbliżał się szybko. W końcu biały mercedes przejechał obok nich z rykiem silnika, crown victoria ruszyła za nim. Zabójcy znów byli w swoim żywiole.
Kierowca mercedesa zauważył za sobą w lusterku migające światła forda. Dwie osoby w czapkach z daszkiem na przednich siedzeniach. Spojrzał na szybkościomierz, który wskazywał sto czterdzieści pięć. Oblał się zimnym potem, poczuł kłucie w klatce piersiowej. „Cholera”. Zdjął nogę z gazu, zastanawiając się nad taktyką. Pokora? A może: „Nie wiecie, kim ja jestem!”.
Ford zrównał się z nim. Kiedy zwolnił, zobaczył trzy osoby, w tym jedną kobietę. Samochód był uzbrojony w gąszcz anten. Nie mieli jednak koguta ani syreny. To nie byli chłopcy radarowcy. Kierowca dał mu znak, żeby zjechał na pobocze. Kobieta przycisnęła legitymację do szyby. Pięciocentymetrowe litery: FBI. Na czapkach też napisy FBI. Rozluźnił się trochę. FBI nie zatrzymywało za szybką jazdę. To musi być coś innego. Może jakaś kontrola ze względów bezpieczeństwa. Zatrzymał pojazd, wóz FBI stanął tuż za nim.
– Pan Eugene? – odezwała się kobieta. – Al Eugene, zgadza się?
Kierowca mercedesa otworzył drzwi i wysiadł.
– Czym mogę pani służyć?
– Czy może nam pan poświęcić pięć minut? – poprosiła. – Niedaleko przy drodze czeka zastępca szefa FBI, chce z panem mówić. To pilna sprawa, jak sądzę, bo inaczej nie niepokoilibyśmy pana, coś niezwykłej wagi, ponieważ nie chciano nam nic powiedzieć.
Eugene spojrzał na zegarek.
– Jestem umówiony na ważne spotkanie – wyjaśnił.
Kobieta kiwnęła głową.
– Wiemy, proszę pana. Pozwoliliśmy sobie zadzwonić w pańskim imieniu i przełożyć owo spotkanie na później.
Eugene wzruszył ramionami.
– Czy mogę zobaczyć pani legitymację?
Kobieta podała mu etui. Po zewnętrznej stronie pod mlecznym plastikiem widniała legitymacja FBI ze zdjęciem kobiety. Podobnie jak większość Amerykanów, Eugene nigdy nie widział legitymacji FBI.