Policjanci spojrzeli po sobie i weszli do łazienki. Reacher słyszał szuranie i brzęk zatrzaskiwanych kajdanek.
– Muszę wracać – powiedziała Alice. – Trzeba przygotować pismo. Jest dużo roboty przy habeas corpus.
– Weź crown victorię – zaproponował Reacher. – Ja zaczekam tu z Ellie.
Policjanci wyprowadzili kierowcę z łazienki. Był już ubrany, ręce miał skute za plecami. Zgięty wpół z bólu, już gadał jak najęty. Gliniarze powiedli go prosto do radiowozu, drzwi pokoju zamknęły się za nimi.
Reacher poprosił Alice, żeby zawołała recepcjonistę z zapasowym kluczem. Kiedy poszła do recepcji, zwrócił się do Ellie:
– Jesteś zmęczona? – spytał.
– Tak.
– Mama wkrótce przyjedzie – obiecał. – Zaczekamy tu na nią, ale przeniesiemy się do innego pokoju, dobrze? Tu jest wybita szyba w oknie.
Zachichotała.
– Sam ją zbiłeś. Kamieniem.
– Przenieśmy się do pokoju numer osiem – zaproponował. – Tam jest czysto i przyjemnie.
Wzięta go za rękę i poszli do ósemki, dla niego było to dziesięć kroków, dla niej zaś trzydzieści. Spotkali recepcjonistę, który im wręczył klucz. Ellie z miejsca poszła do łóżka przy oknie. Reacher położył się na drugim łóżku i czuwał, póki nie zasnęła. Potem podłożył sobie rękę pod głowę i starał się zdrzemnąć.
NIECAŁE dwie godziny później wstał nowy dzień. Reacher otworzył oczy po krótkim, niespokojnym śnie. Ellie stała przy jego łóżku i potrząsała go za ramię.
– Jestem głodna – powiedziała.
– Ja też – odparł. – Co byś zjadła?
– Lody.
– Dobrze – zgodził się. – Ale najpierw jajka. Może boczek. Dzieci powinny się zdrowo odżywiać.
Znalazł w książce telefonicznej pobliski bar. Zadzwonił i obiecał dwadzieścia dolarów napiwku, jeżeli dostarczą śniadanie do motelu. Wysłał Ellie do łazienki, żeby się umyła. Nim wyszła, przywieźli już jedzenie. Jajecznica, boczek, tosty, dżem, cola dla niej i kawa dla niego. A dodatkowo wielki plastikowy talerz lodów śmietankowych polanych sosem czekoladowym.
Po śniadaniu świat wygląda zupełnie inaczej. Zjadł, popijając kawą, i poczuł, jak powoli wraca mu energia. Ellie też nabrała wigoru. Otworzyli drzwi na oścież, żeby rozkoszować się rześkim porannym powietrzem podczas posiłku. Potem na betonowym chodniku ustawili obok siebie dwa krzesła i czekali.
Trwało to ponad cztery godziny.
Kilka minut po jedenastej Reacher dostrzegł w oddali nadjeżdżającą z południa crown victorię.
– Ellie! – zawołał. – Spójrz tylko.
Stanęła obok niego i przysłoniła oczy dłonią. Wielki samochód skręcił i podjechał do nich. Za kierownicą siedziała Alice, a obok niej Carmen. Była blada i zmizerowana, uśmiechała się jednak radośnie. Otworzyła drzwi, nim samochód stanął. Ellie podbiegła i rzuciła się matce w ramiona. Tuliły się do siebie w promieniach słońca. Jednocześnie piszczały, plakaty i śmiały się. Obserwował je przez chwilę, a potem od szedł i przykucnął obok samochodu. Nie chciał im przeszkadzać. Uważał, że w takich chwilach każdy powinien mieć odrobinę prywatności. Alice, odgadując jego myśli, opuściła szybę i położyła mu dłoń na ramieniu.
– Wszystko załatwione? – spytał.
– Przynajmniej z naszego punktu widzenia – odparła. – Gliny mają jeszcze stosy papierkowej roboty.
– A co ze mną?
– Pytali mnie, co zaszło ostatniej nocy.
Powiedziałam, że wszystko to moja sprawka.
– Czemu?
Uśmiechnęła się.
– Bo jestem prawniczką. Oświadczyłam, że działałam w obronie własnej i już o nic więcej nie pytali. Na miejscu zdarzenia był mój samochód i mój pistolet. Po co niepotrzebnie komplikować sprawy.
– Więc możemy wracać do domu?
– Zwłaszcza Carmen.
Zerknął w górę. Carmen trzymała Ellie na biodrze jak małpkę, twarz wtuliła jej w szyję. Chodziła z nią dookoła. Potem uniosła głowę i uśmiechnęła się tak promiennie, że także Reacher nie potrafił powstrzymać uśmiechu.
– Ma jakieś plany? – spytał.
– Przenosi się do Pecos – powiedziała Alice. – Zajmiemy się interesami Slupa. Chyba wyskrobiemy jeszcze jakieś pieniądze. Chce się przeprowadzić do takiego domu jak mój. Może zacznie pracować na pół etatu. Może pójdzie do szkoły prawa.
Teraz Ellie prowadziła ją za rękę po parkingu. Wyglądały na uszczęśliwione swoim towarzystwem. Ellie rozsadzała energia, trajkotała jak katarynka. Carmen była wyciszona, rozjaśniona i niezwykle piękna. Reacher wstał i oparł się o samochód.
– Masz ochotę na lunch? – zapytał Alice.
– Tutaj?
– Zawarłem pewien układ z tutejszym barem. Na pewno mają w karcie jakieś warzywa.
– Chętnie zjem sałatkę z tuńczyka.
Wszedł do pokoju, żeby zadzwonić. Zamówił trzy kanapki. Kiedy wyszedł, Ellie i Carmen właśnie go szukały.
– Wkrótce zmieniam szkołę – oznajmiła Ellie. – Tak samo jak ty, pamiętasz?
– Na pewno świetnie dasz sobie radę. Bystra z ciebie dziewuszka.
Carmen puściła rękę córki i podeszła do niego, lekko onieśmielona i milcząca, przez moment czuła się niezręcznie. Ale już po chwili uśmiechnęła się szeroko i mocno go objęła.
– Dzięki za wszystko – powiedziała.
Odwzajemnił uścisk.
– Przykro mi, że zajęło to tyle czasu.
– Czy moja wskazówka ci pomogła?
– Jaka wskazówka?
– Na nagranym zeznaniu.
Nic nie odpowiedział. Wyzwoliła się z jego objęć i zaprowadziła za rękę z dala od uszu Ellie.
– Kazał mi powiedzieć, że jestem dziwką. Ale ja udawałam, że jestem zdenerwowana, i się przejęzyczyłam. Powiedziałam, że jestem chodnicznicą.
Kiwnął głową.
– Pamiętam.
– A przecież poprawnie mówi się ulicznicą. To była moja wskazówka. Miałeś sobie pomyśleć „chodnicznicą”? A ten, kto chodzi, to po angielsku walker. Rozumiesz. Walker. Chciałam ci powiedzieć, że to wszystko sprawka Hacka Walkera.
Znów się zamyślił.
– Przeoczyłem to – przyznał.
– No, więc, jak się zorientowałeś?
– Doszedłem do tego okrężną drogą.
Znów się uśmiechnęła. Wzięła go pod ramię i podeszli do samochodu, gdzie Ellie śmiała się razem z Alice.
– Dasz sobie radę? – spytał ją.
Kiwnęła głową.
– Ale czuję się winna. Tyle osób zginęło.
Wzruszył ramionami.
– Pamiętasz, co mówił Clay Allison?
– Dzięki za wszystko – powtórzyła.
– No hay de qué, seńora.
– Seńorita – poprawiła.
CARMEN, Ellie i Alice weszły do pokoju umyć ręce przed lunchem. Popatrzył, jak drzwi się za nimi zamykają, i odszedł. Czuł, że tak będzie najlepiej. Nie chciał, żeby go ktoś zatrzymywał. Ruszył biegiem do drogi i skierował się na południe. Przemierzył w skwarze prawie dwa kilometry, nim zatrzymała się wiejska ciężarówka z bezzębnym milczkiem za kierownicą. Wysiadł na najbliższym skrzyżowaniu i czekał w słońcu na zachodnim poboczu półtorej godziny, zanim przystanął obok niego osiemnastokołowy tir. Obszedł potężną maskę i zajrzał przez okno. Szyba opuściła się. Muzyka zagłuszała warkot dieslowskiego silnika. Chyba śpiewał Buddy Holly. Kierowca wychylił się. Zażywny pięćdziesięciolatek z czterodniowym zarostem, ubrany w koszulkę Dodgersów.
– Do Los Angeles? – zawołał.
– Dokądkolwiek – odkrzyknął Reacher.