Выбрать главу

Prawdopodobnie nie poszedłbym także na uroczysty pogrzeb ofiar, gdybym nie dowiedział się, że na Ziemię przyleciała Olga. Z pewnością nie wybaczyłaby mi, gdybym nie oddał ostatniej posługi jej mężowi. Należało też zobaczyć się ze starymi przyjaciółmi — Orlanem i Gigiem, Osimą i Gracjuszem, Kamaginem i Trubem, którzy przybyli wraz z Olgą na jej „Orionie”, aby uczestniczyć w uroczystym złożeniu prochów w Panteonie. Mimo wszystko jednak długo nie mogłem się zdecydować wyjść z domu. Bałem się, że nie zniosę ceremonii żałobnych. Romero uprzedził mnie, że powinienem wygłosić mowę, a cóż ja mogłem powiedzieć poza tym, że polegli byli mężnymi pionierami Kosmosu, i że bardzo ich kochałem?

W Sali Ceremonii Żałobnych Panteonu zebrali się krewni i przyjaciele poległych. Olga rozpłakała się i oparła głowę na mym ramieniu, a ja ze współczuciem gładziłem jej siwe włosy. Ona najdłużej z nas wszystkich opierała się niszczącemu wpływowi czasu, ale nieszczęście kompletnie ją załamało. Z trudem, żeby tylko coś powiedzieć, wymamrotałem:

— Olu, mogłabyś wybrać jakiś inny kolor włosów, to przecież takie proste.

Nadal wszystko brała dosłownie. Teraz też potraktowała moje słowa poważnie i uśmiechnęła się z takim smutkiem, że omal się nie rozpłakałem.

— Leonidowi podobałam się taka, jaka jestem, a poza nim nie mam się dla kogo upiększać.

Wraz z Olgą przyszła na pogrzeb Irena, jej córka. Nie widziałem Ireny co najmniej piętnaście lat i zapamiętałem ją z tamtych czasów jako rozkapryszoną, nieładną dziewczynkę, podobną jak dwie krople wody do Leonida i z jego charakterem. Dawniej często się dziwiłem, że Irena tak mało wzięła od matki rozsądku, spokoju, jej umiejętności przenikania do sedna każdej tajemnicy i niezłomnej woli ukrytej pod pozorami miękkości, dobrego wychowania i nieudawanej życzliwości dla wszystkich. A w Panteonie ujrzałem kobietę smukłą i smagłą, porywczą, mówiącą szybko i zdecydowanie, o energicznych ruchach i tak ogromnych czarnych oczach, że trudno było od nich oderwać wzrok. Irena wydała mi się jeszcze bardziej podobna do Leonida niż dawniej, przy czym nie było to podobieństwo czysto zewnętrzne. Dzisiaj, kiedy trudno już cokolwiek naprawić, widzę jak bardzo myliłem się co do charakteru Ireny. W długim łańcuchu przyczyn, które doprowadziły do dzisiejszego nieszczęścia, również i ta moja pomyłka odegrała swoją rolę.

Objąłem dziewczynę przyjaźnie i powiedziałem:

— Bardzo kochałem twojego ojca, drogie dziecko. Odsunęła się ode mnie gwałtownym gestem, błysnąwszy przy tym oczami. Zbanalizowane do szczętu wyrażenie „błysnąć oczami” w tym wypadku jest jedynie odpowiednie, gdyż po prostu nie mogę wyrazić się inaczej. Błysnęła więc oczami i odpowiedziała z wrogością, która mnie zdumiała:

— Ja też kochałam swojego ojca, ale już nie jestem dzieckiem, Eli.

Powinienem był zastanowić się nad sensem jej słów, a zwłaszcza nad tonem i wówczas wiele spraw potoczyłoby się inaczej. Ale akurat wtedy podeszli do nas Lusin i Trub, więc nie miałem już czasu na analizowanie zachowania się jakiejś postrzelonej dziewczyny. Lusin ze łzami w oczach uścisnął mi rękę, a stary anioł mocno objął mnie czarnymi skrzydłami. Leki na nieśmiertelność, tak energicznie propagowane przez Galaktów, równie mało pomagają moim przyjaciołom, jak i mnie. Lusin wyglądał znakomicie, bo w jego szczupłym ciele więcej było ścięgien i kości niż mięsa, a tacy ludzie długo się nie starzeją. A Trub bardzo się posunął. Nigdy jednak nie przypuszczałem, że można się tak pięknie zestarzeć, tak, proszę mi wybaczyć ten zbyt może kwiecisty zwrot, cudownie zwiędnąć. Ze wzruszeniem mówię o tym cudownym więdnięciu i z bólem w sercu przypominam sobie poległego Truba takim, jakim ujrzałem go na żałobnej ceremonii — ogromnego, czarnoskrzydłego, z bujną, całkowicie posiwiałą czupryną i gęstymi też zupełnie siwymi bokobrodami…

— Nieszczęście! — powiedział głucho Lusin. — Cóż to za nieszczęście, Eli!

— Dokoła byli wrogowie! — ryknął Trub. — Allan i Leonid analizowali naukowo zagadkowe zjawiska przyrodnicze, kiedy trzeba było walczyć! Ty byś walczył, Eli, jestem tego pewien! Szkoda, że mnie tam nie było! Ja też bym potrafił skorzystać z doświadczeń wyniesionych z bitew na Trzeciej Planecie!

Zbliżył się do nas Gracjusz z Orlanem. Kiedy pojawiają się obaj na planetach zamieszkałych przez ludzi, wówczas chodzą tylko razem. Jest w tym jakaś wzruszająca w swej naiwności demonstracja — Galakt i Niszczyciel zdają się przekonywać każdego, że okrutna nienawiść od wielu milionów lat dzieląca ich narody teraz zamieniła się w gorącą przyjaźń. Po dawnemu nazwałem Orlana Niszczycielem, chociaż teraz nadano im miano „Demiurgów”, z którego są niezmiernie dumni, bowiem oznacza ono coś w rodzaju mechanika lub budowniczego, w każdym razie twórcy, nie zaś niszczyciela. Nowa nazwa dość dokładnie oddaje rolę byłych Niszczycieli w naszym Związku Gwiezdnym, ale nie sądzę, aby ostentacyjnie demonstrowana przyjaźń łatwo przychodziła Orlanowi i Gracjuszowi, zwłaszcza temu ostatniemu. Astropsycholodzy utrzymują, że podobnie jak ludziom, nie da się zaszczepić zamiłowania do brzydkich zapachów i brzydkich postępków, tak samo Galaktów nie można skłonić do tolerowania sztucznych narządów i tkanek, a Demiurgowie zmienili tylko nazwę, nie zaś strukturę ciała, w którym pełno jest sztucznych tkanek i narządów.

— Witaj Eli, mój stary przyjacielu i preceptorze! — rzekł uroczystym tonem Galakt, ludzkim zwyczajem wyciągając do mnie rękę. Moje drobne palce zniknęły w jego gigantycznej dłoni jak w ogromnej muszli.

Wymamrotałem jakąś stosowną odpowiedź. Nie przyszło mi to łatwo, bo kwiecistością mowy Galaktowie nawet Romera potrafią zapędzić w kozi róg. Orlan ograniczył się do tego, że powitalnie rozpromienił swą niebieskawą twarz, uniósł wysoko głowę i z głośnym trzaskiem wbił ją w ramiona. Weszliśmy razem na salę.

Po zakończeniu ceremonii, której nie będę tu opisy wał, by nie przywoływać raz jeszcze bolesnych dla mnie wspomnień, zamierzałem jak najszybciej udać się do domu, ale zatrzymał mnie Romero, który podszedł do mnie w towarzystwie Olega. Romero powiedział:

— Drogi admirale, mam obowiązek poinformować pana, iż Wielka Rada postanowiła zorganizować drugą wyprawę do jądra Galaktyki i na stanowisko dowódcy eskadry gwiazdolotów powołała kapitana Olega Szerstiuka, naszego wspólnego przyjaciela.

Oleg, nie dopuszczając mnie do głosu, pospiesznie dodał:

— Zgodziłem się objąć dowództwo jedynie pod warunkiem, że pan, Eli, również weźmie udział w wyprawie! Powinienem równie kategorycznie odmówić, jak już to wielokrotnie czyniłem w odpowiedzi na propozycje dowodzenia wyprawami gwiezdnymi lub brania w nich czynnego udziału. Po wyzwoleniu Perseusza, po tragicznej śmierci Astra na trzeciej Planecie, Mary i ja straciliśmy zapał do dalekich podróży. Wróciliśmy na zieloną pramatkę Ziemię, aby nigdy już jej nie opuszczać. Tak postanowiliśmy dwadzieścia lat temu i do tej pory nigdy temu postanowieniu się nie sprzeniewierzyliśmy.

Teraz jednak nieoczekiwanie dla siebie samego odparłem:

— Zgoda. Przyjdźcie do mnie wieczorem. Naradzimy się.

3

Mary chciała wracać do domu pieszo. Dzień był pochmurny, po niebie pędziły ciemne obłoki. Na Bulwarze Okrężnym wiatr unosił w powietrze opadłe liście. Z rozkoszą wdychałem zimne, jesienne już powietrze, powoli dochodząc do siebie po przeżytym wstrząsie. Mary powiedziała cicho: