— Tak, tak, Eli! — wykrzyknął z nerwowym śmieszkiem Andre, widząc moje poruszenie. — Obcując bezpośrednio z nieśmiertelnymi Galaktami nie wiedzieć czemu szczególnie szybko się starzejemy. Zresztą winna jest raczej piekielna grawitacja tej planetki, a ciągłe zwijanie i rozwijanie przestrzeni też pewnie nie sprzyja harmonijnemu metabolizmowi. Pamiętasz Włóczęgę? Ten potężny mózg, który nie wiadomo czemu zapragnął wcielić się w postać figlarnego smoka?
— Mam nadzieję, że dobrze się miewa?
— Żyje, ale za smoczycami już od dawna się nie ugania. Jego intelekt zresztą na tym nie ucierpiał. Opuściliśmy pokład „Oriona” i wylądowaliśmy na planecie. Nie opisuję naszej podróży do Układu Perseusza, bo wrażenia z tego rejsu nie mają żadnego znaczenia dla przyszłych wydarzeń. Wspomnę jedynie, że Oleg zatrzymał się na Ziemi, żeby skompletować załogi statków i zamierzał przybyć na Trzecią Planetę następnym rejsem. Nie będę również opisywał wszystkich spotkań na tym globie, gdyż były one interesujące jedynie dla Mary i dla mnie. Zrelacjonuję tylko jedno wrażenie spośród tych, które nie wywarły wpływu na dalszy bieg wydarzeń. Mówię o wrażeniu, jakie sprawia obecny krajobraz Trzeciej Planety.
Lecieliśmy z Mary nad jej powierzchnią w zwyczajnej awionetce, takiej samej, jakich używamy powszechnie na Ziemi. Zapamiętaliśmy na zawsze straszliwy obraz groźnej kosmicznej twierdzy Niszczycieli — naga ołowiana powierzchnia z rozrzuconymi po niej złotymi głazami. Teraz nie było ołowiu ani złota i wszędzie jak okiem sięgnąć rozpościerały się błękitnawe lasy, połyskiwały jeziorka i rzeki.
— Chciałabym tu wylądować — Mary wskazała samotny wzgórek, którego nagi szczyt na razie oparł się zwycięskiemu pochodowi roślinności.
Wysiedliśmy z awionetki i po raz pierwszy poczuliśmy, że znajdujemy się na dawnej planecie. Ekrany grawitacyjne pojazdu osłaniały nas przed jej straszliwym ciążeniem, które zresztą w okolicach Stacji niewiele różniło się od ziemskiego, a tutaj dosłownie przycisnęło nas do gruntu. W głowie mi zaszumiało, zachwiałem się i byłbym upadł, gdyby nie podtrzymała mnie Mary, która łatwiej poradziła sobie z przeciążeniem.
— Teraz już nie zdołałbym odbyć drogi od miejsca lądowania do Stacji — wyznałem, próbując się uśmiechnąć.
— Poznajesz to miejsce, Eli?
— Nie.
— U podnóża tego pagórka umarł nasz syn…
Przeszłość ożyła w mojej pamięci. Popatrzyłem z obawą na żonę. Uśmiechnęła się do mnie. Zdumiał mnie ten uśmiech, tak wiele w nim było spokojnej radości. Powiedziałem ostrożnie:
— Tak, to było właśnie tutaj… Ale czy nie powinniśmy stąd odejść?
— Tak wiele razy widziałam w myślach to złote wzgórze i martwą pustynię wokół niego — powiedziała. I zawsze wspominałam, jak Aster bardzo marzył o tym, żeby ta metalowa martwota zapulsowała życiem. Pamiętasz, jak nazywał się siewcą życia? Na niklowej planecie ten siew nie był trudny, gdyż panuje tam niska grawitacja, ale i tutaj udało się zaszczepić życie metalowi. Chciałam zobaczyć, jak czują się tutaj nasze nowe rośliny wyhodowane umyślnie dla światów o wysokim ciążeniu.
— To właśnie te rośliny, nad którymi pracowaliście w Instytucie Astrobotaniki?
— Nad którymi pracowałam wyłącznie ja, Eli! Wyhodowałam je specjalnie dla Trzeciej Planety, to jest mój pomnik wystawiony synowi. Aster byłby zadowolony, że jego marzenie się spełniło. A teraz wróćmy na Stację.
Dwa inne wydarzenia, o których wspomnę, są bezpośrednio związane z losami wyprawy.
Wśród witających nie było Włóczęgi, więc Lusin natychmiast pobiegł go szukać. Nic dziwnego, gdyż to właśnie Lusin był w jakiejś mierze twórcą tej niecodziennej istoty i pysznił się nią bardziej niż którymkolwiek ze swych innych tworów. Włóczęga, jak się okazało, niedomagał i żadne leki już nie skutkowały. Lusin po powrocie od niego powiedział ze smutkiem, że Włóczęga przy całej swej nieczłowieczej postaci jest zbyt ludzki, aby można było mu zaszczepić nieśmiertelność lub chociażby prawdziwą tężyznę.
— Bardzo chce zobaczyć. Ciebie — dodał swym telegraficznym stylem, więc następnego ranka poszliśmy odwiedzić smoka.
Włóczęga na oko niemal się nie zmienił. Latające smoki nie chudną i nie tyją, nie odbarwiają się i nie siwieją. Włóczęga był więc niemal taki sam, jak w chwili naszego rozstania — jaskrawo ubarwiony, potężny i skrzydlaty. Ale już nie latał. Na nasz widok wysunął się ze swej jamy i z wysiłkiem popełznął naprzeciw. Smok z latającego przekształcił się w pełzającego. Ponadto prawie już nie zionął ogniem. To nie ironia, tylko smutne stwierdzenie faktu.
— Witam przybysza! — usłyszałem niemal zapomniany, sepleniący głos. — Cieszę się, że cię widzę, admirale! Usiądź mi na grzbiecie, Eli.
Przysiadłem mu na łapie i żartobliwie trąciłem nogą pancerny bok:
— Jeszcze jesteś mocny, Włóczęgo, chociaż pewnie już młodej smoczycy nie dopędzisz.
— Nalatałem się już, nabiegałem i naszalałem, ale niczego nie żałuję, Eli. Żyłem jak król i zaznałem wszystkich rozkoszy, jakie dać może istnienie w żywym ciele. Ale tak to już jest, że im większa radość, tym krócej trwa. Niedługo przyjdzie mi umierać, ale możesz być pewien, że nie zadrżę, kiedy nadejdzie czas pożegnać się z życiem.
— Daj spokój! — przerwałem mu, huśtając się na jego muskularnej łapie. — Na Ziemi opracowano nowe metody stymulowania organizmu. Wypróbujemy je na tobie i z pewnością jeszcze sobie pohulasz nad tą planetką ze mną na grzbiecie. Tylko obiecaj, że nie zrzucisz mnie na ziemię, jak to ci się już raz zdarzyło!
Popatrzył na mnie ironicznie swymi wypukłymi, bursztynowymi ślepiami i nic nie odpowiedział. Wróciłem do siebie zdenerwowany, smutny i pełen poczucia winy. Włóczęga w swoim poprzednim wcieleniu jako marzycielski mózg mógł żyć dziesięciokrotnie dłużej niż ktokolwiek z nas. Ja obdarzyłem go ciałem, ale radości cielesnego bytu są przelotne i kończą się nieuchronną śmiercią. Dlatego też poniewczasie zacząłem się zastanawiać, czy postąpiłem słusznie.
Drugim ważnym wydarzeniem było spotkanie z Ellonem.
Odwiedziliśmy jego pracownię w szóstkę: Mary, Olga, Irena, Andre, Orlan i ja. Przed laty niejednokrotnie schodziłem do wnętrza planety, zanurzałem się w gąszcz jej tytanicznych mechanizmów, ale nigdy nie zapuszczałem się tak głęboko. Andre mówił, że trzeba pokonać windą zaledwie trzysta kilometrów, ale mógłbym przysiąc, że opadaliśmy co najmniej na tysiąc. W ogromnej i jasnej, jakby rozsłonecznionej sali powitał nas Ellon.
Powinienem go opisać takim, jakim go ciągle jeszcze widzę, ale nie potrafię. Powiem zatem tylko jedno: jeśli kiedykolwiek w życiu zetknąłem się z istotą w pełnym tego słowa znaczeniu niezwykłą, to istota ta nosiła imię Ellon!
— Ellonie, ludzie przyszli zapoznać się z twymi dokonaniami — powiedział Orlan tonem dziwnie nieśmiałym i niepewnym, zupełnie nie licującym z osobą nieulękłego wojownika, jakiego znałem. — Mam nadzieję, że nasze odwiedziny nie zakłócą toku twoich myśli?
— Patrzcie i podziwiajcie! — odparł Ellon w nienagannej ziemszczyźnie i zatoczył szeroki łuk długą i giętką, bezkostną ręką. Jego niebieskawa twarz poróżowiała, chyba z zadowolenia.