Tak więc planeta nas dopędzała. Była ogromna jak Ziemia, a nawet chyba od niej większa. Tysiące naszych gwiazdolotów mogły pomieścić się na jej powierzchni, dziesiątki tysięcy zapaść w jej wnętrzu. Tor jej lotu zmieniał się nieustannie, zdradzając niewątpliwy cel — naszą eskadrę. Podobnie jak Allan moglibyśmy mówić o wolnej woli kierującego lotem drapieżnika, ale nadal uważaliśmy, że ściga nas nie żywa istota, lecz statek kierowany przez istoty rozumne ukryte we wnętrzu globu, przy pulpitach sterowniczych nieznanych nam, groźnych urządzeń. Istoty te nie odpowiadały na nasze sygnały, chociaż niepotrzebny był zbyt wyrafinowany intelekt, aby je rozszyfrować. To było zadanie dla ucznia szkoły podstawowej, a nie dla inżyniera kosmicznego. Ale planeta milczała, milczała i nieubłaganie nas dopędzała. Dopędzała w sposób wręcz nadprzyrodzony z prędkością nadświetlną w zwykłej przestrzeni podświetlnej.
Oleg przemówił do załóg wszystkich gwiazdolotów. — Allan uratował się przed atakiem drapieżnej planety w ten sposób — powiedział — że gwałtownie zanihilował substancję aktywną. Ścigający nie zdołał pokonać bariery wytworzonej w ten sposób nowej pustki. Ale eskadra straciła trzy czwarte zasobów i później nie miała już środków na pokonanie dalszych trudności. Czy mamy powtórzyć manewr Allana?
Wszyscy jednogłośnie opowiedzieli się przeciwko takiemu rozwiązaniu. Byliśmy uzbrojeni o wiele lepiej niż eskadra Allana, mogliśmy zatem dopuścić dziwnego prześladowcę bliżej niż on. Ponadto trzeba było ponad wszelką wątpliwość ustalić, czy to istotnie jest atak, czy też jakaś nowa forma kontaktu. A na to pytanie mógł dać odpowiedź jedynie eksperyment.
Jeśli nasze stereofilmy kiedykolwiek dotrą na Ziemię, ludzie na własne oczy zobaczą wynik tego eksperymentu. Oddzieliliśmy od eskadry jeden z automatycznych gwiazdolotów opróżniony uprzednio z wszystkich ładunków. Planeta rzuciła się na statek jak jastrząb na przepiórkę. Ujrzeliśmy wybuch, rozbłysk płomienia, a potem chmurę szybko ciemniejącego pyłu. I planetę czółenkowym ruchem przeszywającą tę chmurę i chciwie, całą powierzchnią wchłaniającą resztki eksplozji. Pył osiadał, kondensował się na globie i natychmiast zapadał pod jego powierzchnię. Przestrzeń oczyściła się i po chwili pozostał w niej tylko gigantyczny odkurzacz.
— Obrzydliwa kosmiczna paszczęka! — wykrzyknęła z oburzeniem Mary.
Siedzieliśmy w sali obserwacyjnej, przypatrując się zagładzie podrzuconej drapieżnikowi przynęty.
— Raczej kosmiczny asenizator, droga Mary — powiedział Romero i dodał z westchnieniem: — Przykre jest tylko to, że ten galaktyczny śmieciarz nie wiedzieć czemu i nas uważa za niepotrzebny strzępek papieru.
Słuszność uwagi Romera oceniliśmy znacznie później, kiedy stało się oczywiste, że drapieżna planeta nie pędziła zupełnie bez celu przez mgławicę, do której wtargnęła nasza eskadra, lecz przy okazji pochłaniała otaczający ją gaz, likwidując w ten sposób samą mgławicę. Jednak w tamtym momencie rozważania o funkcji kosmicznego asenizatora wydawały się nam zbyt akademickie. Oleg wezwał mnie i Romera, a ponadto Orlana i Gracjusza. Zaprosił na stanowisko dowodzenia również Ellona, który jednak wymówił się pilnymi zajęciami w laboratorium. Demiurgowie w przeciwieństwie do Galaktów nie przepadają za naradami, które uważają za niepotrzebną stratę czasu.
Olega interesowało tylko jedno: uciekać czy odeprzeć atak?
— Uciekać, oczywiście uciekać! — powiedział skwapliwie Gracjusz.
Już dawno zauważyłem, że jeśli istniała najmniejsza bodaj możliwość uniknięcia walki, to nieśmiertelni Galaktowie zawsze starali się z niej skorzystać. Zresztą akurat w tym wypadku wszyscy zgodnie poparli Gracjusza.
Natomiast sposób ucieczki wywołał gorące spory. Ja uważałem, że możemy sobie pozwolić na wykorzystanie substancji aktywnej, której mamy o wiele więcej niż Allan. Tym bardziej, że był to sposób o wypróbowanej już skuteczności. Ale nie zgodzono się ze mną.
— Tylko ślimak grawitacyjny! — oświadczył bezapelacyjnym tonem Orlan. — Mamy przecież instalacje zmieniające skutecznie metrykę przestrzeni, co pozwoli nam łatwo zgubić kosmicznego rozbójnika. Jakie jest twoje zdanie w tej sprawie, Ellonie? — zapytał, nie czekając na naszą decyzję.
Ellon, którego twarz ukazała się na ekranie, potwierdził, że zastosowanie ślimaka grawitacyjnego jest rozwiązaniem najprostszym i dodał, że eskadra nie musi uciekać, bo łatwiej jest wpędzić drapieżnika do tunelu grawitacyjnego.
— Planeta wystrzeli z niego, jak z armaty. I będzie miała szczęście, jeśli wyjdzie z tej przygody bez szwanku! — wykrzyknął. Najwidoczniej w przeciwieństwie do Gracjusza cieszyła go perspektywa starcia, był bowiem równie wojowniczy co utalentowany.
Zjechałem do laboratorium Ellona, który krzątał się już przy urządzeniach sterujących, podskakując przy tym jak wszyscy Demiurgowie. Przy pulpicie przypominającym klawiaturę starożytnego fortepianu siedziała Irena wodząc oczyma za Ellonem. Pod przeciwległą ścianą rozłożył się Włóczęga, zajmując niemal trzy czwarte wolnej przestrzeni. Na mój widok przyjaźnie wypuścił z nozdrzy dwa kłęby dymu i rozjarzył koronę powitalnymi błyskawicami, dużo jednak słabszymi i bledszymi od tych, jakie miotał w latach bujnej młodości. W milczeniu skinąłem mu głową i stanąłem za plecami Ireny.
— Włącz pierwsze zakrzywienie — rozkazał Ellon, i Irena przebiegła palcami po klawiszach startowych.
Do tego czasu wszystkie gwiazdoloty eskadry zgrupowały się tak blisko „Koziorożca”, że poczułem się zaniepokojony. Nic na to nie mogę poradzić, że zbliżenie skutków na odległość kontaktu wizualnego zawsze wywołuje we mnie lęk. Ale bez maksymalnej koncentracji floty nie dałoby się jej otoczyć barierą nieeuklidesową, którą Irena właśnie włączyła kilkoma ruchami palców. Przez chwilę nic się nie działo, a potem Ellon ze śmiechem pokazał na ekranie, jak planeta, czy też sterujące nią istoty, rozbija sobie o zaporę głupi łeb. Nie wiem, czy planeta może mieć łeb, ale wpadła na zakrzywioną przestrzeń z niesłychaną prędkością i równie gwałtownie odskoczyła. Powtórzyło się to kilka razy. Atak i odskok, atak i odskok. Ellon był zachwycony, cały pochłonięty bitewnym zapałem i nie mógł oderwać wzroku od uparcie atakującej i wciąż od nowa odrzucanej do tyłu planety. Ja jednak wolałbym, żeby Ellon zbyt długo nie kusił losu. Musiał to wyczuć, bo rozkazał:
— Włącz tunel odlotowy!
Irena znów nacisnęła kilka klawiszy i zaraz przekonaliśmy się jak potężne są nasze generatory metryki. Planeta została wyrzucona w jakąś otchłań i to nie bezwładnym ślizgiem w zakrzywionej przestrzeni, z którym tak rozpaczliwie walczyliśmy podczas naszej pierwszej bytności w Perseuszu, lecz energicznym „kopniakiem” pola. Powiedziałem coś do Ellona, który nie zareagował, zwijając się w pełnym samozachwytu bezdźwięcznym chichocie, zwróciłem się więc do smoka: