Выбрать главу

— To nie jest zwyczajna zmiana metryki. Wiesz o tym, Włóczęgo?…

Smok pląsał nie gorzej od Ellona, sypiąc blade iskry ze swej korony.

— Naturalnie! Kiedy byłem jeszcze Głównym Mózgiem zawsze marzyłem o tym, żeby nie trzeba było ograniczać się do biernego zakrzywiania przestrzeni, żeby nadać wyrzucanemu z układu gwiazdolotowi dodatkowy impuls skierowany na zewnątrz. Ellonowi udało się zrealizować to moje stare marzenie. Skuteczny środek, nieprawdaż?

Zgodziłem się, że środek istotnie jest niezwykle skuteczny i pospiesznie odszedłem na drugi koniec sali, bo rozentuzjazmowany Włóczęga wyrzucił z siebie kłąb duszącego dymu.

— Eli, Eli! — powiedziała Irena głosem, jakiego jeszcze u niej nie słyszałem. — Cóż to za człowiek! Cóż to za zdumiewający człowiek!

Mógłbym zaoponować, powiedzieć, że zdumiewająca niecodzienność Ellona polega akurat na tym, że nie jest on człowiekiem, ale zmilczałem. Odchodząc popatrzyłem na pozostawianą w laboratorium trójkę. Od tej chwili minęło mnóstwo czasu, być może rok albo wiele milionów lat przemknęło w realnym świecie obok naszej dzisiejszej pozaczasowości, ale ten obraz widzę tak dokładnie, jakbym go oglądał dopiero przed chwilą. Na podłodze pod ścianą rozciągał się dymiący triumfalnie smok, przed ekranami pląsał rozgorączkowany Ellon, a Irena, z ręką przyciśniętą do piersi i pobladłą twarzą patrzyła na niego w niemym zachwycie…

6

Tak oto wdarliśmy się do mgławicy zasłaniającej jądro. Najpierw odmówiły posłuszeństwa generatory fal przestrzennych, pozbawiając nas łączności z bazą na Trzeciej Planecie, a następnie zaatakował nas drapieżny glob, którego Ellon pozbył się tak skutecznie, że jak wykazały analizatory w ogóle zniknął z naszego świata. Teraz sądzę, że po prostu wypadł z naszego czasu…

A na ekranach dzień po dniu widzieliśmy ten sam ponury obraz: mglisty tuman, a w tej mgle pojawiające się z rzadka zjawy gwiazd. Przez wiele miesięcy mknęliśmy w mglistym mroku nie zmieniając kursu prowadzącego do jądra Galaktyki i tylko od czasu do czasu wymijając napotykane po drodze gwiazdy. I dopiero gdy analizatory wykryły krążącą wokół jednej z nich samotną planetę, na której mogło istnieć życie, eskadra zmieniła kurs i wynurzyła się w przestrzeni Einsteinowskiej. Wszystkie napotykane dotychczas gwiazdy pozbawione były satelitów, więc pierwsza na naszej drodze planeta musiała nas zainteresować.

Gwiazdę nazwaliśmy Czerwoną, choć taką wydawała się tylko z daleka, a w miarę zbliżania się przybierała stopniowo barwę błękitną. To była młoda, energiczna, życiodajna gwiazda, prawdziwy dar losu dla krążącej wokół niej planety. Nasze analizatory wykryły na niej życie, chociaż na żaden sygnał planeta nie odpowiadała. Nawet kiedy gwiazdoloty zawisły nad jej powierzchnią, hipotetyczni mieszkańcy globu nie zareagowali.

Oleg rozkazał głównej grupie eksploracyjnej wylądować na planecie. Na każdym statku jest własna grupa eksploracyjna, a grupą główną kieruję ja. Na członków grupy wyznaczono Truba i Giga — latających zwiadowców i wojowników, Romera — historyka i znawcę obcych cywilizacji, Mary — astrobotanika, Lusina — astrozoologa, Irenę ze wspomagającymi ją robotami oraz Orlana i Gracjusza. Z własnej inicjatywy włączyłem do grupy Włóczęgę. Wprawdzie Oleg uważał, że starzejący się smok będzie zawadą w poszukiwaniach, ja jednak uparłem się, bo na stosunkowo ciasnym statku staruszek nie mógł nawet porządnie rozprostować swoich gigantycznych kości.

Wylądowaliśmy. Planeta wyglądała zwyczajnie jedynie z daleka, z Kosmosu, ale po wylądowaniu ze zdziwienia zaparło nam dech w piersiach. Ten świat znał tylko dwa kolory czerwony i czarny. Po czerwonej ziemi płynęły czerwone rzeki, połyskiwały niewielkie czerwone jeziorka, z czerwonych skał spadały czerwone siklawy. A na tle tej wszechobecnej czerwieni czerniały lasy i pola — czarne drzewa, krzewy i trawy. Nad czarnymi lasami polatywały czarne ptaki, w czarnych zaroślach przemykały się czarne zwierzęta, w czerwonej wodzie pływały czarne ryby. I nad tym wszystkim unosiły się chmury, których czerń na krawędziach przechodziła w krwistą czerwień.

— To wygląda na przedsionek piekieł, nie uważasz, Eli? — mruknął Trub, tarmosząc pazurami bokobrody. — Co anioł może wiedzieć o piekle? — spróbowałem zażartować.

— Zaraz się wszystkiego dowie — odparł i wzbił się w powietrze.

— Wydaje mi się, że cała materia nieożywiona jest tu zabarwiona na czerwono, zaś formy żywe wyróżniają się czernią — zauważyła Mary.

Gracjusz majestatycznie skinął głową, bo doszedł do tego samego wniosku, ale Trub niebawem wyprowadził ich oboje z błędu. Popędził za ptakiem przypominającym ziemską gęś, tylko co najmniej trzy razy od niej większym. Czarna gęś nie zdołała umknąć szybko dopędzającemu ją aniołowi, złożyła więc skrzydła i zaczęła spadać zmieniając się w oczach z czarnej w ogniście czerwoną. Na czerwoną ziemię opadła czerwona bryła. Trub wylądował przy niej i zawołał nas. Na ziemi leżał niewielki głaz, martwy, zimny i czerwony jak wszystko dokoła.

— To on, to on! Ptak zamienił się w kamień! — wykrzykiwał Trub i z irytacją podważał czerwoną bryłę to nogą, to znów skrzydłem, ale w żaden sposób nie mógł ruszyć jej z miejsca. Kamień wrósł w ziemię tak, jakby przeleżał na tym miejscu co najmniej kilka tysiącleci.

— Tu nawet dźwięki są czarne! — powiedziała Mary z obrzydzeniem.

Istotnie, wszystko brzmiało tu głucho i niewyraźnie. Dodałbym do tego, że i zapachy były na tej planecie czarne: czerwona woda i czarne rośliny pachniały jednakowo, a właściwie nie pachniały wcale. Kopnąłem nogą czerwony kamień, który wedle Truba miał być przeistoczonym ptakiem, Romero stuknął swoją metalową laseczką w metalową pokrywę deszyfratora i nic: usłyszeliśmy jedynie głuchy szelest, jakby otarły się o siebie dwa kłęby waty.

Trubowi zachciało się polatać nad lasem, nad którym wypatrzył inne ptaki, ale po chwili żadnych ptaków już nie było, a i sam las zaczął znikać, gdy tylko Anioł zbliżył się do niego… Drzewa kurczyły się, opadały na ziemię, czerwieniały i po chwili leżała przed nami już tylko naga, martwa krwistoczerwona pustynia.

— Gig — zwróciłem się do zwierzchnika niewidzialnych. — Twojemu przyjacielowi zwiad się nie powiódł. Czy nie mógłbyś mu pomóc?

— Już zakładam mundur, admirale! — wykrzyknął dziarskim tonem Gig i popędził za aniołem. Zniknął nam z oczu już w powietrzu.

Zdezorientowany Trub szybował nad byłym lasem, zataczając coraz to szersze kręgi. Widzieliśmy go doskonale. Gig oczywiście był niewidzialny, ale kręta linia czerwieni przecinająca stojący jeszcze las zdradzała trasę jego lotu.

— Ekrany optyczne tu nie działają — powiedział zdziwiony Orlan. — A byliśmy przekonani, że są niezawodne!

Irena potwierdziła ten fakt. Powiedziała, że jeśli obserwuje nas jakaś istota rozumna, to widzi Giga równie wyraźnie jak nie uznającego ekranów Truba.

— Odległość reakcji wynosi dwieście metrów wyjaśniła. — Po przekroczeniu tej granicy rozpoczyna się coraz szybszy proces martwienia. Wielkością krytyczną jest sto metrów. W kole o takim promieniu możemy się natknąć wyłącznie na martwy, skamieniały grunt.

Słowa Ireny nie wyjaśniły niczego, stwierdzały tylko fakt. A tymczasem zetknęliśmy się z nową zagadką. Rozwścieczony niepowodzeniem Gig rzucił się na rzekę, w której dostrzegł kilka czarnych ryb. Rzeka skoczyła w bok, gwałtownie zmieniając koryto i jak szalona popędziła po kamieniach. Trafiła po drodze na dosyć strome urwisko i trysnęła z niego w dół szerokim łukiem. To była żywa istota, szybka, zwinna i śmiertelnie przerażona — takie przynajmniej sprawiała wrażenie. A kiedy niewidzialny jednak jej dopadł, rzeka w jednej chwili zniknęła. Było poprzednie koryto, były ślady szamotania się żywej wody, ale nie było już rzeki. Nie spłynęła pod ziemię, nie zniknęła nawet jak zjawa, tylko po prostu skamieniała.