Czy wiedzieli, że jest żagwią, i robili to świadomie? Mało prawdopodobne — nie mogli przecież wszyscy wyczuwać jej ukrytej mocy. Nie, ich tajemne marzenia były przed nią ukryte, ponieważ były ukryte także przed nimi samymi. Dzięki temu niewolnicy mogli przetrwać. Jeśli nie znali własnej wściekłości, nie mogli jej też mimowolnie zdradzić. Rodzice w niewoli muszą uczyć swoje dzieci, jak ukrywać gniew tak głęboko, żeby same nie potrafiły go odnaleźć.
A jednak był tam — był i płonął. Czy zmienia ich serca w powoli stygnący popiół? Czy w czekającą na wybuch lawę?
Dom Ashworthów nie był największy ani najbardziej elegancko wykończony, ale też nie musiał. Lady Guinevere i lord William mogli przecież zamieszkać w dowolnej z kilku posiadłości w całych koloniach Korony. Dlatego dom miejski mógł być stosunkowo skromny, nie narażając ich na utratę prestiżu.
Mimo to widoczne były oznaki prawdziwego bogactwa. Wszystko wyglądało na doskonale zadbane. Dzwonek zabrzmiał melodyjnie, drzwi od ulicy otworzyły się bezgłośnie na zawiasach. Podłoga dolnej werandy nie trzeszczała, była solidnie zbudowana — nawet weranda! A meble nie zdradzały śladów zniszczenia; z pewnością wnoszono je do wnętrza, kiedy psuła się pogoda, albo wymieniano co roku. Perfekcja w każdym szczególe. Ostentacja ludzi z nieograniczonymi zasobami finansowymi i nienagannym smakiem.
Niewolnik, który otworzył drzwi i wprowadził Peggy do pokoju, był chudym mężczyzną w średnim wieku. Pasował do swej liberii, jak gdyby urodził się w niej, a ona dorastała wraz z nim. A może spadała z niego od czasu do czasu, jak z węża skóra, odsłaniając pod spodem idealnie dopasowany nowy kostium. Niewolnik nie odezwał się ani słowem i nie spojrzał na Peggy. Przedstawiła się, kiedy otworzył drzwi, a on odstąpił i przepuścił ją. W ten sam sposób, subtelnymi gestami, pokazywał, kiedy powinna iść za nim i gdzie ma zaczekać.
Jego milczenie pozwoliło jej skupić się w pełni na badaniu płomienia jego serca. Teraz, kiedy znała już tajemnicę, zaczęła szukać brakującej części. Ponieważ istotnie jej brakowało: urażonej godności, cierpienia, strachu, złości. Wszystkie zniknęły. Myślał tylko o służbie, o zadaniach do wykonania i o tym, w jaki sposób je wykona. Intensywna koncentracja na rutynowych czynnościach.
To przecież niemożliwe. Nie mógłby żyć ciągle w stanie tak niezwykłego skupienia myśli. Nikt tego nie potrafi. Gdzie są rozrywki? Gdzie ludzie, których lubi albo nienawidzi? Gdzie jego człowieczeństwo?
Czyżby w tym miejscu właściciele odnieśli sukces? Czyżby wyrwali z serc niewolników samo życie? Udało im się zmienić tych ludzi w to, czym zawsze twierdzili, że są — w zwierzęta?
Odszedł, a płomień jego serca był tak słaby, że z trudnością go śledziła po domu. Jak miał na imię? Czy samo imię też było ukryte? Nie, jest: Lew. Ale to tylko przezwisko domowe, nadane mu, kiedy tu przybył. Widocznie lorda i lady Ashworth bawi nadawanie niewolnikom imion szlachetnych zwierząt. Jak takie ulotne imię może być jedynym zawartym w płomieniu serca?
Jest też inne imię, ukryte gdzieś głęboko. Na pewno jest i u Ryby — imię ważniejsze niż Brzydkie Dziecko. I tam, gdzie ukryte jest to ważne imię, tam znajdzie prawdziwy płomień serca. Ryby, Lwa, wszystkich Czarnych, których ręce wykonują wszelką pracę w mieście.
— Panno Larner — odezwał się cichy głos.
Tym razem kobieta — stara i pomarszczona, siwowłosa. Suknia wisiała na niej jak na kiju, ale trudno mieć do kogoś o to pretensję, przecież żaden strój nie wyglądałby dobrze na osobie tak wysuszonej. Peggy nie była pewna, czy dobrze to świadczy o właścicielach — że zatrzymali taką starą niewolnicę jako element gospodarstwa, czy raczej źle — że wyciskają ze staruszki ostatnie resztki energii.
Nie, nie; nie bądź cyniczna, powiedziała do siebie Peggy. Lady Ashworth jest przewodniczącą Kaprawo i publicznie agituje za ograniczeniem niewolnictwa. Nie pozwoliłaby tej staruszce wprowadzać gości, gdyby przewidywała, że dostrzegą w tym jakieś negatywne implikacje.
Kobieta poruszała się bardzo powoli. W tym domu nazywano ją Łanią, ale — ku wielkiej uldze Peggy jej płomień serca nie przygasł, niczego nie skrywał i łatwo było znaleźć tam prawdziwe imię, afrykańskie słowo, które Peggy słyszała w myślach, ale nie wiedziała, jak uformować wargi, by je wymówić. Wiedziała jednak, co owo imię oznacza — rodzaj kwiatu. Tę kobietę łowcy niewolników porwali z wioski ledwie kilka dni przed planowanym małżeństwem; była sprzedana trzy razy w ciągu trzech dni, nim zobaczyła pierwszą białą twarz — kapitana portugalskiego statku. Potem rejs, pierwszy właściciel w Ameryce, wysiłek, by opanować angielski i rozumieć, co jej rozkazują. Była bita, głodzona, chłostana i dręczona. Żaden z białych właścicieli jej nie zgwałcił, ale krzyżowano ją z innymi niewolnikami jak klacz; z dziewięciorga dzieci, jakie urodziła, tylko dwoje — dziewczynka i chłopiec — pozostało przy niej po trzecich urodzinach.
Trafiły do miejscowych rodzin i widywała je czasem jeszcze dzisiaj. Wiedziała nawet o trójce wnuków, gdyż jej córka stała się konkubiną swego białego pana i…
I cała trójka była wolna.
Zadziwiające. To nielegalne w koloniach Korony, ale w płomieniu serca tej kobiety Peggy zobaczyła, że Łania wierzy, iż to prawda.
A dalej jeszcze większa niespodzianka: Łania także jest wolna, i to od pięciu lat. Dostaje zapłatę oraz może za darmo mieszkać w niedużym pokoiku w tym domu.
Dlatego tak łatwo było znaleźć płomień jej serca. Wspomnienie gniewu i goryczy wciąż w nim tkwiło, ale lord Ashworth wyzwolił ją w dniu siedemdziesiątych urodzin.
Jak cudownie, pomyślała Peggy. Po ponad pięćdziesięciu latach w niewoli, kiedy żyła już dłużej niż ogromna większość niewolników, kiedy jej ciało się pomarszczyło, a siły odeszły, dopiero wtedy odzyskała wolność.
I znowu Peggy zmusiła się, by odepchnąć te cyniczne myśli. Dla niej może to być akt pozbawiony znaczenia: wyzwolenie Łani w tak podeszłym wieku. Ale dla samej Łani było to niezwykle istotne. Otworzyło jej serce. Teraz martwiła się tylko o troje swych wnuków. O nich i o zarabianie służbą w tym domu na skromną pensję.
Łania zaprowadziła Peggy po schodach na piętro. Wszyscy tu mieszkali powyżej poziomu ulicy. Nie, Łania zaprowadziła ją jeszcze wyżej, na urządzone z przepychem drugie piętro. Tam, zamiast do gabinetu, Peggy trafiła na werandę, a na niej… Tak: trzcinowe fotele, dzbanek zimnej lemoniady, kołyszące się paski odpędzające muchy, chłopak niewolnik z wachlarzem prawie tak wielkim jak on sam. I wreszcie, z konewką w ręku, przy doniczce, sama lady Ashworth.
— Jak to miło, że pani przyszła, pani Larner — powiedziała. — Nie mogłam uwierzyć własnemu szczęściu, kiedy dowiedziałam się, że w swym napiętym planie zajęć znajdzie pani czas, by mnie odwiedzić.
Lady Ashworth okazała się o wiele młodsza i ładniejsza, niż Peggy się spodziewała. Ubrała się raczej wygodnie, a włosy upięła w prosty kok. Najbardziej zdumiała Peggy konewka. Podejrzanie przypominała narzędzie pracy, a podlewanie kwiatów w doniczce można uznać za pracę fizyczną. Damy z rodzin posiadających niewolników nie robiły takich rzeczy.
Lady Ashworth zauważyła wahanie Peggy i natychmiast zrozumiała jego powód. Roześmiała się.
— Odkryłam, że niektóre delikatne rośliny lepiej rosną, kiedy sama o nie dbam. Tym przecież zajmowali się w raju Adam i Ewa. Doglądali ogrodu, prawda?
Odstawiła konewkę, z gracją usiadła w trzcinowym fotelu obok stolika z dzbankiem lemoniady i wskazała Peggy drugi fotel.
— Poza tym, pani Larner, trzeba się przygotować do życia po abolicji niewolnictwa. I znowu Peggy się zdumiała. W regionach niewolniczych słowo „abolicja” było mniej więcej tak uprzejme, jak co barwniejsze określenia ze słownika rzecznego szczura.