— Och, wielkie nieba! — westchnęła lady Ashworth. — Obawiam się, że mój język mógł panią zaszokować. Ale przecież po to pani tu przyjechała, nieprawdaż, pani Larner? Czy nie łączy nas wspólny cel likwidacji niewolnictwa, gdzie to tylko możliwe? Jeśli się nam uda, powinnam przecież wiedzieć, jak wykonywać te czy inne zajęcia. Ale pani wcale się nie odzywa…
Peggy uśmiechnęła się z zakłopotaniem.
— Rzeczywiście, nic nie mówię. Bardzo jestem wdzięczna, że zechciała się pani ze mną spotkać. I mogę zapewnić, że damy w Stanach Zjednoczonych nie stoją z rękami po łokcie w praniu. Wynajęta służba zajmuje się co bardziej męczącymi pracami.
— Ale to o wiele droższe. Służba spodziewa się pensji w gotówce. My tutaj rzadko używamy pieniędzy. Tylko sezonowo. Francuscy i angielscy kupcy przyjeżdżają do miasta, sprzedajemy bawełnę i tytoń, potem płacimy dostawcom za cały rok. Nie nosimy przy sobie pieniędzy ani nie trzymamy ich w domu. Nie sądzę, abyśmy przy takiej polityce zdołali zatrudniać zbyt wielu wolnych służących.
Peggy westchnęła w myślach, bo płomień serca lady Ashworth opowiadał całkiem inną historię. Sama podlewała kwiaty, gdyż niewolnicy specjalnie zalewali wodą najkosztowniejsze, sprowadzane z daleka okazy i zabijali je stopniowo. Wymyślony brak gotówki nie miał nic wspólnego z zatrudnianiem wolnych służących, ponieważ zamożne rodziny zawsze miały dość pieniędzy w banku. A co do abolicji, słowo to budziło w lady Ashworth' takie samo obrzydzenie jak u każdego właściciela niewolników. Zresztą nienawidziła także samej Peggy. Uznawała jednak, że pewne ograniczenia niewolnictwa należy wprowadzić, by ułagodzić opinię publiczną w Europie i Stanach Zjednoczonych.
Wszystko, co zamierzała pozwolić osiągnąć klubowi Kaprawo, to zakaz niewolnictwa w pewnych regionach kolonii Korony, gdzie gleba i gospodarka i tak czyniły je nieopłacalnym. Lady Ashworth zawsze udawało się przekonywać ludzi z Północy, że jest radykalna w swych poglądach; spodziewała się, że podobnie będzie z Peggy.
Peggy jednak postanowiła, że nie da się traktować z taką wzgardą. Bez trudu odnalazła w płomieniu serca lady Ashworth kilka przykładów jej ostatnich okrucieństw wobec niewolników.
— Może zamiast samodzielnym dźwiganiem konewki — rzekła — wykazałaby pani swoje oddanie sprawie abolicji, sprowadzając z powrotem tych dwóch niewolników, którzy stoją w łańcuchach, bez kropli wody do picia, na gorącym słońcu w porcie.
Twarz lady Ashworth nie zdradzała niczego, ale w płomieniu jej serca Peggy dostrzegła gniew i lęk.
— Cóż, pani Larner, wydaje mi się, że przeprowadziła pani niewielkie śledztwo.
— Imiona i nazwiska właścicieli niewolników są tam wypisane i każdy może je odczytać.
— Niewielu gości z Północy wtyka nos w nasze sprawy wewnętrzne, odwiedzając park dyscypliny.
Zbyt późno Peggy zdała sobie sprawę, że strażnicy przy placu kar — trudno go nazwać parkiem — nigdy by jej tam nie wpuścili. Nie bez listu wprowadzającego. A lady Ashworth na pewno zbada, kto umożliwił wstęp tak radykalnej abolicjonistce z Północy jak Peggy. Dowie się, że nie było takiego listu, a Peggy nie składała wizyty na placu. Wtedy domyśli się… czego? Że Peggy jest żagwią? Możliwe. Ale uzna raczej, że rozmawiał z nią jeden z domowych Czarnych. Kary spadną na dwie osoby, z którymi się kontaktowała: Łanię i Lwa. Peggy spojrzała w przyszłości, które właśnie stworzyła; zobaczyła, jak Łania przyznaje się do wszystkiego, lecz lady Ashworth jest całkiem pewna, że staruszka kłamie, by ochronić Lwa.
Co wtedy zrobi lady Ashworth? Lew, który nie zechce się przyznać, zostanie wychłostany. W tych przyszłościach, w których przeżyje chłostę, będzie sprzedany na zachód. Łanię wyrzucą z domu, bo choć nie udzieliła Peggy żadnych informacji, pokazała, że jest bardziej lojalna wobec innego Czarnego niż wobec swej pani. Jako wolna Czarna w podeszłym wieku, Łania będzie musiała żyć tym, co z litości dadzą jej inni niewolnicy, a za każdy kęs żywności, jaki jej przyniosą, może ich spotkać kara za okradanie właścicieli.
Pora na kłamstwo.
— Sądzi pani, że jest jedyną… abolicjonistką w Camelocie? Różnica polega na tym, że niektórzy inni są szczerzy.
Płomień serca lady Ashworth natychmiast ukazał inne przyszłości. Teraz zacznie podejrzewać inne damy z Kaprawo. Któraś z nich pewnie ujawniła hipokryzję lady Ashworth, rozmawiając z Peggy czy też pisząc do niej list o odbywających właśnie karę niewolnikach.
— Czy przyszła pani do mojego domu, by mnie obrażać?
— Nie bardziej niż po to, by samej być obrażaną.
— Co zrobiłam, by panią obrazić? — spytała lady Ashworth.
Nie powiedziała tego, lecz Peggy usłyszała w jej głosie tak wyraźnie jak słowa — to niemożliwe, by lady Ashworth obraziła Peggy, ponieważ Peggy jest nikim.
— Śmie pani twierdzić, że łączy nas wspólny cel likwidacji niewolnictwa gdzie to tylko możliwe, gdy tymczasem doskonale zdaje pani sobie sprawę, że nie zamierza przeżyć choćby jednego dnia bez niewolników. Wszystkie pani wysiłki zmierzają jedynie do uspokojenia Północy, oszukania takich ludzi jak ja. Jest pani elementem strategii działań zagranicznych swego męża i zdecydowanie chce pani zachować niewolnictwo w koloniach Korony.
Wreszcie pękła fasada uprzejmości.
— Jak śmiesz! Co ty sobie wyobrażasz?! Kim ty jesteś?! Myślisz, że nie wiem? Twój mąż jest zwykłym rzemieślnikiem, ma na nazwisko Smith. Nikt nie słyszał o twojej rodzinie, a ty sama pochodzisz ze skundlonego kraju, który nie dba o mieszanie się ras i traktuje ludzi wysoko urodzonych, jakby byli zwykłymi śmieciami z ulicy!
— Nareszcie — odparła Peggy. — Nareszcie zgodziła się pani rozmawiać ze mną szczerze.
— Na nic się nie zgodziłam! Wynoś się z mojego domu!
Peggy nadal siedziała spokojnie w fotelu. Sięgnęła nawet po dzbanek i do wysokiej szklanki nalała sobie lemoniady.
— Lady Ashworth, konieczność tworzenia przez panią iluzji stopniowej emancypacji się nie zmieniła. Co więcej, sądzę, że mamy sobie o wiele więcej do powiedzenia, skoro już nie okłamujemy się nawzajem.
Zabawnie było patrzeć, jak lady Ashworth wyobraża sobie konsekwencje wyrzucenia Peggy z domu — zdarzenie to stanie się znane na całej Północy, przynajmniej w kręgach abolicjonistów.
— Czego pani chce, pani Larner? — spytała zimno.
— Chcę audiencji u króla — odparła Peggy.
MALOWANE PTAKI
Jean-Jacques Audubon wkrótce zapomniał, jak niezwykłe jest malowanie z żywego modelu; skupił się na barwach i kształtach. Arthur i Alvin usiedli na trawie i zza jego pleców patrzyli, jak gąsior nabiera życia na papierze. Dla Arthura był to istny cud: maźnięcie tam, maźnięcie tutaj, gdzie indziej pasmo, tu rozmyte kolory, tam ostre granice. I z tego chaosu — ptak.
Od czasu do czasu model się męczył. Arthur podrywał się wtedy i przemawiał do gęsi, a po chwili następny ptak zajmował miejsce poprzedniego, najbardziej podobny, jakiego chłopiec mógł znaleźć. Jean-Jacques przeklinał pod nosem.
— To nie ten sam ptak, przecież widzę.
— Ale jest żywy — przypomniał mu Arthur. — Proszę spojrzeć na oczy. Jean-Jacques prychnął tylko. Ptak bowiem wydawał się żywy na papierze. Arthur szepnął coś na ten temat Alvinowi, ale odpowiedź nie dała mu satysfakcji.
— Skąd wiesz, że martwe ptaki nie wyglądały tak samo żywo na jego obrazach? Wreszcie dzieło było skończone. Jean-Jacques zajął się pakowaniem pędzli i farb, gdy nagle Arthur krzyknął gniewnie: