Arthur zastanowił się.
— Aha, wtedy — mruknął w końcu. — To było dlatego, że ten drozd wcale nie mówił językiem drozdów. Mówił po angielsku. Tylko miał bardzo silny droździ akcent.
— Po angielsku? — zdumiał się Alvin.
— Z bardzo silnym droździm akcentem — dodał Arthur. Tym razem cała trójka wybuchnęła głośnym śmiechem.
Kiedy zbliżali się już do pensjonatu pani Louder, zobaczyli potężnego mężczyznę, który wyskoczył na ulicę, a potem natychmiast zawrócił do bramy.
— Czy to człowiek, czy wielka gumowa kula? — zapytał Jean-Jacques.
— To pan Fink — wyjaśnił Arthur Stuart. — Myślę, że na nas czekał.
— A może to Gargantua?
— Raczej Pantagruel.
Jean-Jacques stanął jak wryty. Alvin i Arthur spojrzeli na niego zdziwieni.
— Co się stało? — zapytał Alvin.
— Chłopiec zna Rabelais'go?
— A kto to taki?
— Tego dnia Alvin też spał — mruknął Arthur Stuart. Jean-Jacques przyjrzał się im po kolei.
— I on, i ty chodziliście do szkoły razem?
Alvin zgadywał, co sobie pomyślał Audubon — że Alvin musi być osłem, skoro chodził do szkoły równocześnie z dzieckiem.
— Mieliśmy tę samą nauczycielkę — wyjaśnił.
— I uczyła nas w tym samym pokoju, o tej samej porze — dodał Arthur.
— Tylko nie zawsze słuchaliśmy tych samych lekcji.
— Pewno. Ja się dowiedziałem o Rabelais'm i Platonie, a Alvin ożenił się z nauczycielką.
Jean-Jacques roześmiał się.
— To takie miłe. Ty jesteś mężem nauczycielki, ale jej najlepszym uczniem był ten mały niewolnik.
— Pewno tak, z jednym wyjątkiem — zaznaczył Alvin. — Chłopak jest wolny.
— A tak, przepraszam. Chciałem powiedzieć: czarny chłopiec.
— Półczarny — poprawił go Arthur Stuart.
— To znaczy, że jesteś też półbiały — zauważył Jean-Jacques. — Ale kiedy na ciebie patrzę, widzę tylko czarną połowę. Czy to nie ciekawe?
— Kiedy Czarni na mnie patrzą — odparł Arthur Stuart — widzą tylko białą połowę.
— Ale twoja tajemnica polega na tym — dokończył Jean-Jacques — że gdzieś głęboko w sercu znasz Rabelais'go.
— Co to ma wspólnego z byciem czarnym albo białym? — nie zrozumiał Alvin.
— Całe to czarne i białe tylko budzi u tego chłopca śmiech w środku. A kiedy się śmiejesz w głębi, gdzie nikt inny nie może zobaczyć, jest tam Rabelais. Tak, Arthurze Stuart?
— Rabelais… — zastanowił się Alvin. — Czy to książka o takim wielkim, grubym chłopie?
— Czyli ją czytałeś?
— Nie. Wstyd mi się zrobiło i oddałem ją pannie Larner. Znaczy się, Margaret. Nie można o takich rzeczach rozmawiać z damą.
— Aha… Twoja nauczycielka zaczęła jako panna Larner, a teraz jest Margaret — zauważył Jean-Jacques. — Następnym razem powiesz o niej „mama”, n'estce pas'?
Alvin trochę się oburzył.
— Może wy tam we Francji czytacie paskudne książki i w ogóle. Ale w Ameryce nie rozmawia się o tym, że czyjaś żona będzie miała dziecko.
— Aha, planujecie zdobyć je w inny sposób? — Jean-Jacques znów się roześmiał. — Patrzcie, Pantagruel nas zauważył. Idzie, żeby nas zgnieść.
Mike Fink podszedł do nich zagniewany.
— Wiecie, która już godzina, u diabła?! — zawołał. Ludzie w pobliżu obejrzeli się na niego z wyrzutem.
— Nie wyrażaj się — upomniał go Alvin. — Chcesz, żebyśmy zapłacili karę?
— Chciałem dotrzeć do Trenton przed zmrokiem.
— A co, masz bilet na pociąg?
— Dzień dobry, Pantagruelu. Jestem Jean-Jacques Audubon.
— Czy on mówi po angielsku? — zdziwił się Mike.
— Mike, to jest John-James Audubon, Francuz, który maluje ptaki. Jean-Jacques, to jest Mike.
— Zgadza się, jestem Mike Fink! Półniedźwiedź, półaligator, a babka ze strony matki była tornadem. Kiedy klasnę w ręce, pioruny wieją z nieba ze strachu. Kiedy chcę malować ptaka, sikam prosto w górę i całe stado robi się żółte.
— Trzęsę się w butach, wiedząc, że taki z pana niebezpieczny człowiek — oświadczył Jean-Jacques. — Jestem pewien, że kiedy opowiada pan o tym damom, same padają na wznak z zadartymi spódnicami.
Mike przyglądał mu się przez chwilę w milczeniu.
— Jeśli on się ze mnie natrząsa, Alvinie, będę musiał go zabić.
— Nie. Powiedział, że jego zdaniem wygłosiłeś piękną mowę — odparł Alvin. — Daj spokój, Mike. Jesteś wściekły na mnie, nie na niego. Przepraszam, że nie wróciłem. Znalazłem Arthura Stuarta dość szybko, ale potem musieliśmy zostać i pomóc panu Audubonowi malować gęś.
— Po co? — zdziwił się Mike. — Stara farba się łuszczyła?
— Nie, nie — wtrącił Jean-Jacques. — Maluję na papierze. Robię obraz gęsi.
Zanim Alvin zdążył wyjaśnić, że pytanie było żartem, odezwał się Mike.
— Dzięki, że mi to wytłumaczyłeś, ty przymulasty, szurnięty, oślogęby pawianie.
— Za każdym razem, kiedy pan mówisz, słyszę, jak dużo angielskiego muszę się jeszcze nauczyć — odpowiedział Jean-Jacques.
— To nie była wina pana Audubona, Mike. To Arthur Stuart kazał nam czekać, kiedy namówił gęś, żeby stała nieruchomo i można ją było namalować bez zabijania.
— No, ze mną nie ma sprawy — stwierdził Mike. — Nie jestem na was aż tak wściekły.
— Możesz być bardziej wściekły? — zdziwił się Jean-Jacques.
— Żaden z was jeszcze nie widział mnie wściekłego.
— Ja widziałem — przypomniał Alvin.
— No, może trochę. Kiedy złamałeś mi nogę. Jean-Jacques spojrzał na Alvina, jakby zobaczył go w nowym świetle — skoro potrafił złamać nogę człowiekowi, który naprawdę przypominał niedźwiedzia.
— To Verily wygląda, jakby miał zaraz wybuchnąć — wyjaśnił Mike.
— Verily? — zdziwił się Alvin. Verily Cooper rzadko kiedy okazywał zdenerwowanie.
— Tak. Bębnił palcami po stole przy obiedzie, a na werandzie złapał muchę w powietrzu i cisnął ją o dom tak mocno, że wybił okno.
— Naprawdę? — zapytał Arthur Stuart z podziwem.
— Tak przecież powiedziałem, nie?
— A tak, zapomniałem, kto to mówi.
— Arthur i pan Audubon są głodni i spragnieni — rzekł Alvin. — Mógłbyś zabrać ich do środka i sprawdzić, czy pani Louder nie da im przynajmniej kawałka chleba i trochę wody?
— Wody? — powtórzył Jean-Jacques z bolesnym wyrazem twarzy. — Czy wy, Amerykanie, nie rozumiecie, że od wody można się pochorować? Wino jest zdrowe; piwo może być, o ile komuś nie przeszkadza, że intensywnie wytwarza urynę. Ale woda. … dostaniecie, jak to się u was nazywa, hemoroidów.
— Piłem wodę przez całe życie — oświadczył Alvin. — I nie miałem żadnych hemoroidów.
— Ale to znaczy, że… — Po czym Jean-Jacques wyrzucił z siebie strumień francuskich słów.
— Przyzwyczajony — przetłumaczył Arthur.
— Tak. Przyzwyszajony.
— Przyzwyczajony — powtórzył wolno Alvin.
— Angielski to najgłupszy język na ziemi. Z wyjątkiem niemieckiego, a to nie język, tylko oziębiacz głowy.
— Mówisz po francusku? — zapytał Alvin Arthura Stuarta.
— Nie — odparł Arthur, jakby to był najgłupszy pomysł na świecie.