— Ale zrozumiałeś pana Audubona.
— Domyśliłem się. Ja nawet po angielsku nie mówię tak dobrze.
Zgadza się, pomyślał Alvin. Możesz mówić po angielsku w taki sposób, jaki tylko zechcesz. Zwyczajnie lubisz czasem łamać reguły i mówić tak, jakbyś ledwie wczoraj wyszedł z chaty w dżungli.
— Wejdźmy do domu i poszukajmy czegoś do jedzenia — zaproponował Mike. — A jeśli nie lubi pan wody, panie Odubon…
— Audubon — poprawił go Jean-Jacques.
— … Mam nadzieję, że nada się mocny cydr, bo jakoś mi się nie widzi, żeby pani Louder znalazła coś mocniejszego.
— Czy mogę też dostać mocnego cydru? — zapytał Arthur Stuart.
— Nie, ale możesz dostać ciasteczko — obiecał Alvin.
— Hurra!
— O ile cię poczęstuje. I żadnego podpowiadania.
— Pani Louder zawsze wie, na co człowiek jest głodny. To jej talent. Jean-Jacques roześmiał się.
— Potrawy, na które ja jestem głodny, nie były jeszcze podawane na tym kontynencie.
— O co wam chodzi? — zdziwił się Mike Fink. — Mamy tu ślimaki i żaby.
— Ale nie ma czosnku.
— Mamy cebulę tak ostrą, że człowiek pierdzi po niej na niebiesko. A raz próbowałem pieprzu Czerwonych, po którym zdawało mi się, że jestem rybą, i obudziłem się w rzece.
— We Francji nie ma nic równie wspaniałego. Jedzenie tam jest tak pozbawione smaku, że codziennie sam Bóg przysyła kogoś ze świętych do Paryża, żeby przyniósł mu kolację, ale co On tam wie.
Kontynuowali ten turniej przechwałek aż do kuchni. Alvin jednak zatrzymał się w małym saloniku, gdzie z książką na kolanach siedział Verily. Zerknął na Alvina, po czym wrócił do lektury.
— Wróciłeś — zauważył. — Sądziłem, że cię zabili, a Arthura Stuarta sprzedali w niewolę. — Przewrócił kartkę. — Może następnym razem.
Mówił to lodowatym tonem. Mike miał rację — Alvin nigdy nie widział Verily'ego tak rozzłoszczonego.
— Przepraszam.
— No to wszystko w porządku. — Verily zamknął książkę i wstał. — Jedźmy. — Ruszył do drzwi.
— Zbliża się wieczór — przypomniał Alvin, gdy Verily go mijał. Verily znieruchomiał i spojrzał na Alvina z udanym zdziwieniem.
— Wieczór? Już tak późno? Nie miałem pojęcia.
— Powiedziałem, że przepraszam — powtórzył Alvin.
— Nie jestem jak Peggy — powiedział Verily. — Nie widzę z daleka płomienia twojego serca i nie mogę się przekonać, że nic wam nie grozi. Siedzę tu tylko i czekam.
— Nie mogę uwierzyć. — Alvin westchnął. — Mówisz jak żona.
— Mówię jak człowiek rozgniewany. To dość interesujące, że w myślach tłumaczysz to na gderanie żony.
— Teraz mówisz jak prawnik — stwierdził Alvin.
— A ty mówisz jak ktoś, kto uważa, że jego życie jest tak bardzo ważne, że może narażać innych na niepokój i niewygody, a wszystko będzie dobrze, kiedy tylko powie, że przeprasza.
To Alvina zaszokowało.
— Jak możesz tak mówić? Wiesz, że wcale tak nie uważam.
— Nie mówisz tego. Ale tak postępujesz.
— Tak, może rzeczywiście tak się zachowuję. Jestem w drodze i próbuję odkryć, do czego służy talent, jaki mam. Powiedziano mi kiedyś, że mam zbudować Kryształowe Miasto, tylko że nie wiem, czym ono jest ani jak się je buduje. Dlatego miotam się, zmieniam decyzje z dnia na dzień i z tygodnia na tydzień, ponieważ nie wiem nawet, od czego zacząć. Od jakiegoś miasteczka w Tennizy, które nazywa się Kryształowe Miasto? A może od Nowej Anglii, bo jeden z najmądrzejszych ludzi, jakich znam, uważa, że tam się nauczę tworzenia miasta?
— Tu nie chodzi o to, czy korzystasz z moich sugestii, czy nie.
— Wiem, o co chodzi — zapewnił Alvin. — Twój talent jest równie zadziwiający jak mój. Na dodatek jesteś człowiekiem wykształconym. Więc dlaczego włóczysz się po całej Ameryce za niedouczonym czeladnikiem kowalskim, który nawet nie wie, dokąd zmierza?
— Właśnie to pytanie zadaję sobie przez cały dzień.
— No to sobie odpowiedz. Bo jeśli chcesz być ośrodkiem własnego życia, to wracaj do niego. Zostaw mnie. Im dłużej idziesz za mną, tym bardziej dajesz się wplątać w moje życie, aż w końcu zostaniesz tylko człowiekiem, który pomógł Alvinowi Smithowi zbudować Kryształowe Miasto.
— O ile uda ci się je zbudować.
— Dochodzimy do sedna, Very, prawda? Warto wlec się za mną, o ile w końcu zbuduję to nieszczęsne miasto. A jeśli nigdy mi się nie uda? O co wtedy będzie chodziło w twoim życiu?
Verily odwrócił się plecami, ale nie wychodził z pokoju. Podszedł do okna.
— Teraz rozumiem — stwierdził.
— Co rozumiesz?
— Siedziałem tu, robiłem się coraz bardziej i bardziej zły, i myślałem, że to dlatego, że opóźniasz nasz wyjazd i nie dałeś znać, co się dzieje. Aż w końcu sam siebie przekonałem, że irytuje mnie to, jak egoistycznie podejmujesz decyzje. Ale to bzdura, bo przecież nic mnie nie trzyma i w każdej chwili mogę stąd odejść. Jestem przy tobie z własnego wyboru, a do tego zalicza się też cierpliwość, kiedy starasz się coś rozstrzygnąć. Więc czemu się gniewałem?
— Gniew zawsze następuje z powodu, który wydaje się rozsądny.
— Wyobrażasz sobie, że musisz to tłumaczyć prawnikowi? — Verily zaśmiał się posępnie. — Teraz zrozumiałem, że byłem zły, ponieważ nie kieruję własnym życiem. Tobie oddałem tę władzę.
— Nie mnie — sprzeciwił się Alvin.
— Ty prowadzisz tę wyprawę.
— Wydaje ci się, że skoro nie kierujesz w tej chwili własnym życiem, to ja muszę nim kierować? — Alvin usiadł na podłodze i oparł się o ścianę. — Nie ja dałem sobie ten talent. Nie ja posłałem Niszczyciela, żeby z dziesięć razy próbował mnie zabić jeszcze w dzieciństwie. Nie ja sprawiłem, że przyszedłem na świat tam, gdzie pewna żagiew mogła zobaczyć moją przyszłość i z pomocą mojego czepka porodowego za każdym razem ratować mi życie. Nie ja też sprawiłem, że spotkałem się z Tenska-Tawą… Porwała mnie banda Czerwonych spiskujących z Harrisonem. A kiedy już sam dokonuję wyboru, często coś psuję. Wymyśliłem, jak uchronić Arthura Stuarta przed Odszukiwaczami, ale ile go to kosztowało? Nie potrafi już imitować głosów, nawet prawdziwych głosów ptaków. Oddałbym wszystko, żeby to naprawić, żeby znów był taki jak dawniej. A ten złoty pług, żywy pług, który znalazłem w ogniu, to był mój najgorszy błąd, bo nie wiem, jak go używać ani do czego służy. Ale czuję, że musi mieć jakiś sens. Musi istnieć dla jakiegoś celu. Jakiegoś planu. Tylko że nie widzę, jaki to plan. Ani w przyszłości, ani w teraźniejszości, ani w przeszłości. Margaret też nie może mi pomóc, bo ona dostrzega zbyt wiele przyszłości, a obchodzi ją tylko to, czy umrę, jak gdyby istniała taka przyszłość, w której nie umieram. Verily, wydaje ci się, że jesteś prowadzony na smyczy, ale przynajmniej możesz spojrzeć na jej drugi koniec i zobaczyć, kto ją trzyma.
— Ty — oświadczył Verily.
— I możesz mi ją zabrać, kiedy tylko zechcesz. Możesz pójść swoją drogą. A co ze mną, Verily? Kto trzyma moją smycz? Jak mogę się wyrwać?
Verily opadł na kolana przed Alvinem, chwycił jego dłonie, uścisnął mocno.
— Potrzebujesz przyjaciela, Alvinie, a ja tylko narzekam.
— Jesteś przyjacielem, jakiego mi trzeba, Verily. Dopóki tylko zechcesz.
Przez chwilę cieszyli się swą bliskością i tym, że nie zagubili się w wybuchu emocji dwóch mężczyzn o silnej woli.
— To znaczy, że zostajemy tu jeszcze jedną noc? — upewnił się Verily.