— O ile pani Louder nie zmieniła jeszcze pościeli.
— Nie. Powiedziała, że nie zmieni, dopóki nie zobaczy, jak odjeżdżasz.
— Czyli wiedziała, że nic dzisiaj nie wyjdzie z podróży?
— Marzyła o tym. Wiesz, że za tobą szaleje.
— Nie żartuj — obruszył się Alvin. — Jest przynajmniej dwadzieścia lat starsza ode mnie, w dodatku ja jestem żonaty.
— Kupidyn wypuszcza swe strzały tam, gdzie może najbardziej napsocić.
— Matkuje mi, i tyle.
— Dla ciebie wygląda to może jak matkowanie, ale dla niej to raczej żenowanie.
— Więc wynieśmy się stąd jeszcze dzisiaj.
— Zło już się stało — stwierdził Verily. — A ona niczego nie będzie próbowała, więc dlaczego by nie przespać jeszcze jednej nocy w znajomym łóżku?
— I zjeść znajome potrawy? — dodał Alvin.
— Które czuję już w tej chwili.
— Przecież jeszcze daleko do kolacji.
— Jakże często miłość kobiety objawia się w ciasteczkach.
— A więc jeszcze jedna noc w domu pani Louder — zdecydował Alvin.
— Zawsze będziesz tu wracał, kiedy trafisz do Filadelfii — stwierdził Verily.
— Myślisz, że potrafię zrezygnować z dobrego jedzenia i miękkiego łóżka?
— Raczej nie zniesiesz myśli o tym, że łamiesz jej serce.
— A ja myślałem, że jestem ślepy na potrzeby i pragnienia innych ludzi. Verily uśmiechnął się.
— Wydaje mi się, że osoba, która to mówiła, była mocno zdenerwowana. Osoba racjonalna nigdy nie powiedziałaby o tobie czegoś takiego.
— W takim razie ruszamy do Nowej Anglii jutro rano? — spytał Alvin.
— Chyba że Arthur Stuart znajdzie nam coś nowego do roboty.
— A Verily, prawnik i adwokat, jedzie z nami?
— Nigdy nie wiadomo, kiedy przyda ci się ktoś, kto wyciągnie cię z więzienia.
— Mam już dosyć więzień — zapewnił Alvin. — Kiedy znowu ktoś spróbuje mnie zamknąć, wyjdę, zanim jeszcze zdąży się odwrócić.
— Czy nie wydaje ci się to ironią — rzekł Verily — że nie masz pojęcia, co powinieneś zrobić, a jednak tylu ludzi zadało sobie tyle trudu, żeby ci to uniemożliwić?
— Może zwyczajnie moja twarz im się nie podoba.
— Mogę zrozumieć to uczucie. Ale myślę, że raczej boją się twojej mocy. Kiedy już zrobiłeś ten pług, kiedy ocaliłeś Arthura Stuarta, stało się jasne, że taki ktoś jak ty istnieje. Źli ludzie oczywiście założyli, że wykorzystasz tę moc właśnie tak, jak oni by ją wykorzystywali.
— Chciwcy pośród nich myślą o złocie. Jaki skarbiec zdołałby cię zatrzymać? Ponieważ jedyne, co powstrzymuje ich od kradzieży, to fakt, że nie potrafią się dostać do skarbców, więc nie mogą uwierzyć, że nie wykorzystasz do tego swej mocy. Z tych samych przyczyn co bardziej ambitni wśród twych nieprzyjaciół wyobrażają sobie, że masz plany zdobycia władzy i prestiżu, więc starają się z góry cię zdyskredytować, oczerniając wszelkimi zarzutami, w jakie ich zdaniem ktokolwiek mógłby uwierzyć. Samo to, że stanąłeś przed sądem, kala twoje imię, choć zostałeś oczyszczony.
— Chcesz powiedzieć, że tak samo jak ja nie masz pojęcia, co powinienem zrobić?
— Chcę powiedzieć, że twoje szansę, by nigdy już nie trafić do więzienia, są nikłe.
— I dlatego wyruszasz ze mną?
— Z więzienia nie zbudujesz Kryształowego Miasta, Alvinie.
— Verily Cooper, jeśli ci się wydaje, że uwierzę w powody, jakie podałeś, to lepiej zastanów się jeszcze raz, przyjacielu.
— Ruszasz ze mną, bo to najciekawsze ze wszystkiego, co się może zdarzyć, i nie chcesz stracić ani jednej sekundy.
— Najciekawsze? Siedzieć tu w upale przez cały dzień, kiedy ty patrzysz, jak ten Francuz maluje?
— Dlatego tak się wściekałeś — uznał Alvin. — Chciałeś sam tam być i widzieć, jak Arthur namawia ptaki do pozowania.
Verily uśmiechnął się lekko.
— Musiało to ciekawie wyglądać.
— Może przez pierwsze kilka minut. — Alvin ziewnął.
— No tak, rzeczywiście, masz takie nudne życie…
— Nie. Tylko pomyślałem, że bardziej cię poruszy to, jak włamaliśmy się do warsztatu wypychacza zwierząt i uwolniliśmy ptaka, który nie był jeszcze całkiem martwy.
Verily zaczął krążyć wokół pokoju.
— Otóż to! Pod samym nosem! To niedopuszczalne! — perorował. — Dlatego tak mnie to gniewa. Całą zabawę zachowujesz dla siebie! I przez to jesteś najbardziej irytującym przyjacielem, jakiego można sobie znaleźć.
— Ależ Verily, kiedy wychodziłem z domu, nie miałem pojęcia, że zdarzy się coś takiego.
— O to mi właśnie chodzi! — oświadczył Verily. — Nie masz pojęcia, co się zdarzy, ale biorąc pod uwagę, co ci się zdarzało przez całe życie, to postawa wyjątkowo nierozsądna. Jest wręcz szaleństwem zakładać, że dowolne zadanie, jakiego się podejmiesz, może być zrealizowane bez niebezpiecznych i fascynujących konsekwencji.
— Jakie proponujesz rozwiązanie?
Verily klęknął i oparł dłonie na kolanach Alvina.
— Zawsze zabieraj mnie ze sobą, do licha.
— Nawet kiedy muszę wyjąć co trzeba i wysikać się w krzakach?
— Jeśli zgodzę się na jakieś wyjątki, to jest tak pewne, jak twoje przyjście na świat, że w krzakach będzie czekał gadający borsuk. Zaciśnie szczęki na twoim siusiaku i nie puści, dopóki nie zdradzisz mu tajemnic wszechświata.
— Do diabła, Verily, jeśli zdarzy się coś takiego, to do końca życia będę musiał sikać w kucki, bo nie znam tajemnic wszechświata.
— I właśnie dlatego musisz mnie ze sobą zabierać.
— Czemu? Ty znasz tę tajemnicę?
— Nie, ale mogę przydusić borsuka, żeby cię puścił.
— Borsuki mają silne pazury, Verily. W parę sekund będziesz miał nogi w strzępach. Straszny z ciebie żółtodziób.
— Nie ma żadnego borsuka, Alvinie. To była sytuacja hipotetyczna, świadomie przesadzona dla lepszego efektu retorycznego.
— Plujesz na mnie, Very.
— Idę za tobą do samego końca, Alvinie. To właśnie próbuję powiedzieć.
— Wiem, Verily Cooper. Liczę na ciebie.
ZAMIESZANIE
W tanim pensjonacie, gdzie zatrzymali się Calvin i Honore, kuchnia mieściła się w ogrodzie na tyłach. To im odpowiadało. Wracając do domu po całonocnej hulance, chcieli jeszcze coś zjeść, ale woleli nie zwracać uwagi gospodyni na swój późny powrót. Byli przecież w Camelocie, gdzie mężczyźni mogli pić, owszem, ale zachowując pozory i nigdy tak, by wprawiać w zakłopotanie damy.
Większość żywności była zamknięta w spiżarni, w parterowym domu, gdzie mieszkali niewolnicy. Nie warto ich budzić. W kuchni zostało na szczęście trochę jedzenia. Znaleźli słój taniej kuchennej melasy, trochę zjełczałego masła i nieco nasion ciecierzycy przyklejonych do garnka, w którym były gotowane. Honore de Balzac przyjrzał się tym resztkom z niesmakiem, ale Calvin tylko się uśmiechnął.
— Zanadto pan wybredny, Monsieur Haute Societe — oświadczył. — Nic więcej nam nie trzeba do solidnej porcji zamieszanki.
— To słowo, za które Bogu dziękuję, że go nie poznałem.
— Nazywa się zamieszanka, bo trzeba ją porządnie zamieszać.
Po chwili Calvin rozpalił w piecu, roztopił na patelni zjełczałe masło, dodał chochlą trochę melasy i wyskrobaną z garnka ciecierzycę. Po czym zamieszał.
— Widzisz? — upewnił się. — Mieszam.
— Mieszasz z boku na bok — zauważył Honore. — A jakość tej potrawy opada z każdą chwilą poniżej poziomu akceptacji. Jakieś zapachy unoszą się przede mną. Czego na pewno nie robisz, to nie mieszasz „za”.