— Czy angielski nie jest zabawny?
— Im dłużej cię znam, tym mniej jestem pewny, że to, co mówisz, jest po angielsku.
— Do diabła, na tym polega doskonałość języka. Można nim mówić na dziesięć tysięcy różnych sposobów, a wciąż jest OK.
— To barbarzyńskie wyrażenie! Co to znaczy?
— „Oli Korrekt”, czyli wszystko w porządku. Taki żart z ludzi, którzy za bardzo się przejmują, jak słowa są zapisane.
— O właśnie. Zapisać, to ma sens. Ślad atramentu zostaje za piórem. Za sobą zostawiasz swe pisma. Twoja ohydna mikstura powinna się nazywać „podmieszanka”.
Gęsta maź z masła i melasy bulgotała już na ogniu.
— Dobra i gorąca — stwierdził Calvin. — Chcesz trochę?
— Tylko aby odsunąć grożącą mi śmierć głodową.
— Leczy głód, ale też francuską chorobę, i jeszcze cholerę, że już nie wspomnę o tym, jak wściekłe psy od niej skomlą i uciekają.
— We Francji nazywamy ją angielską chorobą.
— Od tej bandy purytanów? Jak mogą złapać chorobę płciową?
— Może i żyją czystą doktryną, ale rżną się jak króliki — oświadczył Honore. — Dziewięcioro dzieci w rodzinie, a mniej to znak, że Bóg ich znienawidził.
— Obawiam się, że nauczyłem cię mówić prymitywnym angielskim. — Calvin skosztował zamieszanki. Była smaczna. Ciecierzyca okazała się trochę za twarda i Calvin podejrzewał, że w ciemności niechcący dodał nieco komarzego mięsa, ale wypił dość, by przejmować się tym mniej niż na trzeźwo. — Ludzie uprzejmi nie mówią „rżną”.
— Sądziłem, że to eufemizm.
— Ale raczej wulgarny. Mamy w planie bywać tu w eleganckich domach, a nic z tego nie wyjdzie, jeśli będziesz tak się wyrażał.
Calvin podał łyżkę Honore, który skrzywił się od zapachu, lecz skosztował. Maź sparzyła mu język. Sycząc, wachlował otwarte usta.
— Ostrożnie — ostrzegł go Calvin. — Jest gorąca.
— Dzięki Bogu, że inkwizycja nie zna twoich potraw.
— Ale smakuje nieźle, co?
Honore zgryzł kilka ziaren ciecierzycy — słodkich i tłustych.
— Na surowy, prymitywny, dziki sposób, owszem — przyznał.
— Surowa, prymitywna i dzika, to najlepsze cechy Ameryki — orzekł Calvin.
— Istotnie, to smutne — odparł Honore. — W przeciwieństwie do Rousseau, nie uważani dzikusów za szlachetnych.
— Ale rżną się jak króliki! — zawołał Calvin.
W stanie upojenia uznał to zdanie za nieopisanie zabawne. Śmiał się, aż stracił oddech. A potem zwymiotował na patelnię.
— Czy to fragment przepisu? — zapytał Honore. — Piece de resistance?
— Rzygnąłem nie po zamieszance. To przez ten ocet, który kazałeś nam pić.
— Zapewniani cię, że było to najlepsze wino w tym lokalu.
— Bo nikt tam nie chodzi na wino. Specjalizują się w kukurydzianej whiskey.
— Wolę raczej zwrócić to, co mam w żołądku, niż pozwolić się oślepić alkoholem z kukurydzy. A zdaje się, że tylko taki mieliśmy wybór.
— To był jedyny saloon otwarty nad rzeką.
— Jedyny, z którego jeszcze nas nie wyrzucili, chciałeś powiedzieć.
— Teraz zaczynasz narzekać? Zdawało mi się, że lubisz przygody.
— Lubię. Ale dochodzę do wniosku, że zebrałem już wszystkie niezbędne materiały na temat najgorszych mętów amerykańskiego społeczeństwa.
— No to wracaj do domu, ty żabożerco i pniakolizie.
— Pniakolizie? — zdziwił się Honore.
— Nie podoba ci się?
— Jesteś bardzo pijany.
— Ale przynajmniej surdut mi się nie pali.
Honore bardzo powoli przeniósł wzrok na połę surduta tlącą się przy ogniu paleniska. Ostrożnie uniósł tkaninę do oczu.
— Nie przypuszczam, żeby dało się to wyprać — stwierdził.
— Zaczekaj, aż będę przytomny — uspokoił go Calvin. — Umiem to naprawić. Jestem Stwórcą.
— Czy jak zwymiotuje, będę się czuł równie dobrze jak ty?
— Czuję się jak zdeptane końskie gówno — oznajmił Calvin.
— To właśnie poprawa, o jakiej marzę. — Honore zwymiotował, ale nie trafił w patelnię. Wymiociny zaskwierczały na blasze pieca. — Podziwiaj człowieka edukowanego i wyrafinowanego.
— Mało przyjemnie pachnie — ocenił Calvin.
— Muszę iść do łóżka. Nie czuję się dobrze.
Dotarli do krzaków na granicy ogrodu, zanim zdali sobie sprawę, że nie zmierzają w stronę domu. Chichocząc, runęli pod liście i wkrótce obaj zasnęli.
Słońce świeciło jasno. Calvin spływał potem, kiedy się wreszcie obudził. Czuł, jak chodzą po nim insekty, i w pierwszym odruchu chciał się poderwać, strzepnąć je z siebie, ale ciało nie reagowało. Po prostu leżał. Nie mógł nawet otworzyć oczu.
Dmuchnął lekki wietrzyk. Insekty znów się poruszyły na twarzy Calvina. Aha. To wcale nie insekty. To liście. Leżał w krzakach.
— Czasami żałuję, że nie można zbudować muru wokół kolonii Korony, by nie dopuszczać tu tych natrętnych cudzoziemców.
Głos kobiety. Kroki na brukowanym chodniku.
— Słyszała pani, że królowa chce udzielić audiencji tej wścibskiej, przemądrzałej, abolicjonistycznej nauczycielce?
— Nie, to po prostu nie do wiary.
— Zgadzam się, ale z lady Ashworth jako protektorką…
— Lady Ashworth!
Damy przerwały spacer ledwie kilka kroków od miejsca, gdzie leżał Calvin.
— Pomyśleć, że lady Ashworth nawet pani nie zaprasza na swoje soiree…
— Bardzo przepraszam, ale sama jej zaproszenie odrzuciłam.
— A mimo to chce przedstawić tę jakąś Peggy…
— Zdawało mi się, że ma na imię Margaret…
— Ale w jej kraju nazywają ją Peggy, jakby była klaczą.
— A gdzie jest jej mąż? Jeśli w ogóle ma męża.
— Ależ ma. Sądzony za kradzież niewolników. Wprawdzie uniewinniony, ale dobrze wiemy, że właściciel niewolników nie może liczyć na sprawiedliwość w sądach abolicjonistów.
— Jak się pani o tym wszystkim dowiedziała?
— Myśli pani, że agenci króla nie śledzą cudzoziemców, którzy przybywają tu siać zamieszanie?
— Zamiast ich śledzić, lepiej ich tu w ogóle nie wpuszczać. Ojej!
Ten okrzyk zdumienia zdradził Calvinowi, że właśnie został dostrzeżony. I chociaż z wolna wracała mu władza nad własnym ciałem, uznał, że rozsądek nakazuje nie otwierać oczu i leżeć nieruchomo. Poza tym był okryty liśćmi i kobiety nie zdołają go rozpoznać; jeśli zaś się ruszy, mogą zobaczyć jego twarz.
— Coś podobnego! Ten zajazd powinno się zamknąć. Sprowadza absolutnie niewłaściwy element do porządnej dzielnicy miasta.
— Proszę spojrzeć. Zapaskudził sobie spodnie.
— To niedopuszczalne. Złożę skargę w magistracie.
— Jak może pani to zrobić?
— Jak mogę tego nie zrobić?
— Ale pani zeznanie przed sądem… Jak zdoła pani opisać stan tego nędznika, pozostając przy tym damą?
— Nie. Po prostu go nie zauważyłyśmy. — Oj!
Ten drugi wykrzyknik zdradził Calvinowi, że kobiety odkryły Honore de Balzaca. Przyjemnie było wiedzieć, że nie został osamotniony w swym poniżeniu.
— Coraz gorzej…
— On wyraźnie nie jest dżentelmenem. Jak może przebywać poza domem w ogóle bez spodni?