Póki inni goście siedzieli jeszcze przy stole, Mike Fink zabawiał ich opowieścią o swej wizycie w Prostym Domu, gdzie Andrew Jackson szokował filadelfijską elitę, sprowadzając swoich kumpli z Tennizy i Kennituck. Pozwalał im żuć tytoń i spluwać na podłogę w salach, które dawniej stęsknionym za domem europejskim ambasadorom oferowały odrobinę elegancji Starego Kraju. Fink powtórzył historię, którą sam Jackson opowiadał tego dnia — jak pewna elegancka filadelfijską dama skrytykowała zachowanie jego towarzyszy. „To Prosty Dom, a to są prości ludzie”, oświadczył Jackson. Gdy próbowała się spierać, dodał: „To jest też mój dom przez najbliższe cztery lata, a to są moi przyjaciele”. „Nie mają żadnych manier”, odpowiedziała dama. „Mają znakomite maniery”, odparł jej na to Jackson. „Maniery Zachodu. Ale są ludźmi tolerancyjnymi. Nie będą zwracać uwagi na to, że nawet nie spróbowała pani jedzenia, nie łyknęła dobrej whiskey z kukurydzy, nie splunęła ani razu, choć cały czas wygląda pani, jakby miała usta pełne czegoś niesmacznego”.
Mike Fink śmiał się długo i głośno, a wraz z nim inni goście, choć niektórych rozbawiła wspomniana dama, a innych sam Jackson.
Arthur Stuart zadał pytanie, które interesowało również Alvina.
— Jak Andy Jackson może cokolwiek załatwić, jeśli Prosty Dom pełen jest rzecznych szczurów, wieśniaków i innych takich?
— Kiedy coś ma być zrobione, to jeden z nas, rzecznych szczurów, idzie i robi to dla niego.
— Przecież ludzie z rzeki nie umieją czytać ani pisać.
— No… Stary Hickory sam załatwia swoje czytanie i pisanie — wyjaśnił Mike. — Posyła rzeczne szczury, żeby przekazywali wiadomości albo przekonywali ludzi.
— Przekonywali? — powtórzył Alvin. — Mam nadzieję, że nie używają metod przekonywania, co to je kiedyś chciałeś na mnie wypróbować.
Mike ryknął śmiechem.
— Jakby Hickory pozwolił chłopakom na takie sztuki, w Kongresie nie zostałoby pewno nawet sześć nosów ani dwadzieścioro uszu.
Wreszcie jednak opowieści o zabawach w Prostym Domu — albo o jego degradacji, zależnie od punktu widzenia — skończyły się i pozostali goście wyszli. Tylko spóźnieni Alvin i Arthur wciąż jedli, zdając raport ze swych dzisiejszych dokonań.
Mike ze smutkiem pokręcił głową, gdy Alvin zapytał, czy miał okazję porozmawiać z Jacksonem.
— Och, zaprosił mnie na pokoje, jeśli o to ci chodzi. Ale rozmowa sam na sam… nie, raczej nie. Widzisz, Andy Jackson może i jest prawnikiem, ale zna rzeczne szczury i moje nazwisko coś mu przypomniało. Dawna reputacja ciągle mnie prześladuje, Alvinie. Przykro mi.
Alvin uśmiechnął się tylko i machnął ręką.
— Przyjdzie taki dzień, że prezydent się z nami spotka.
— To zresztą i tak byłoby przedwczesne — zauważył Verily. — Po co walczyć o nadanie ziemi, jeśli nie wiemy nawet, do czego ją wykorzystamy?
— Właśnie że wiemy — odparł Alvin, bawiąc się w dziecinne przekomarzania.
— Właśnie że nie. — Verily uśmiechnął się szeroko.
— Mamy zbudować miasto.
— Nie. Mamy nazwę dla miasta, ale nie mamy planu czy nawet idei miasta…
— To miasto Stwórców!
— Cóż, byłoby miło, gdyby Czerwony Prorok wyjaśnił ci, co to znaczy.
— Pokazał mi wszystko we wnętrzu wodnego gejzeru. Nie wiedział, co to znaczy, tak jak i ja nie wiem. Ale obaj widzieliśmy miasto zbudowane ze szkła i pełne ludzi. Samo miasto uczyło ich wszystkiego.
— A w tym całym widzeniu nie usłyszałeś może jakiejś wskazówki, co właściwie mamy ludziom mówić, żeby przyszli i pomogli nam w budowie?
— To znaczy, jak rozumiem, że ty też nie osiągnąłeś tego, co zaplanowaliśmy? — domyślił się Alvin.
— Och, przeglądałem księgi w Bibliotece Kongresu — zapewnił Verily. — Znalazłem wiele odniesień do Kryształowego Miasta, ale większość wiązała się z hiszpańskimi zdobywcami, którzy uważali, że ma ono coś wspólnego ze źródłem młodości albo z Siedmioma Miastami Cebuli.
— Cebuli? — zdziwił się Arthur Stuart.
— Jedno ze źródeł błędnie uznało indiańską nazwę „Cibola” za hiszpańskie słowo oznaczające cebulę. Pomyślałem, że to zabawne. Ale trafiałem na same ślepe zaułki. Mimo to są tam interesujące dane, których jednak nie potrafię rozsądnie zinterpretować.
— Nie chciałbym czegoś zinterpytownego nierozsądnie — stwierdził Alvin.
— Nie baw się ze mną w dzikusa — skarcił go Verily. — Twoja żona jest zbyt dobrą nauczycielką, by mogła pozostawić cię w takiej ignorancji.
— Przestańcie się ze sobą drażnić — wtrącił stanowczo Arthur Stuart. — Co takiego znaleźliście?
— Istnieje urząd pocztowy w miejscowości, która nazywa się Kryształowe Miasto, w stanie Tennizy.
— Pewnie jest też takie, które się nazywa Źródło Młodości — mruknął Alvin.
— W każdym razie uznałem, że to ciekawe.
— Dowiedziałeś się o nim czegoś więcej?
— Pocztmistrzem jest pan Crawford, który nosi również tytuły burmistrza i… to ci się spodoba, Alvinie: Białego Proroka.
Mike Fink parsknął śmiechem, lecz Alvin wcale się nie ucieszył.
— Biały Prorok. Jakby chciał ustawić się przeciwko Tenska-Tawie.
— Powiedziałem już wszystko, co wiem — zakończył Verily. — A co wam udało się osiągnąć?
— Jestem w Filadelfii od dwóch tygodni, a niczego jeszcze nie osiągnąłem — stwierdził Alvin. — Myślałem, że miasto Benjamina Franklina może mnie czegoś nauczyć. Ale Franklin nie żyje, żadna specjalna muzyka nie rozbrzmiewa na ulicach, żadna mądrość nie unosi się wokół jego grobu. Tutaj narodziła się Ameryka, ale nie wydaje mi się, żeby wciąż tu żyła. Ameryka mieszka teraz tam, gdzie dorastałem… W Filadelfii pozostał tylko rząd Ameryki. To tak jakby znaleźć świeże łajno na drodze. To nie koń, ale mówi ci, że koń jest gdzieś blisko.
— Potrzebowałeś dwóch tygodni w Filadelfii, żeby to odkryć? — zdziwił się Mike.
Verily poparł go.
— Mój ojciec mawiał — rzekł Verily — że jeśli masz kontakt z rządem, to jakbyś patrzył, że ktoś sika ci do buta. Ten ktoś poczuje się lepiej, ale ty na pewno nie.
— Możemy sobie odpocząć od tej całej filozofii? — zaproponował Alvin. — Dostałem list od Margaret. — Był jedynym, który zwracał się do żony pełnym imieniem; wszyscy inni nazywali ją Peggy. — Z Camelotu.
— Nie jest już w Appalachee? — spytał Mike Fink.
— Cała agitacja za utrzymaniem niewolnictwa w Appalachee dociera z kolonii Korony. Dlatego Margaret tam właśnie wyruszyła.
— Po mojemu król raczej nie pozwoli, żeby Appalachee zakazało niewolnictwa — stwierdził Mike.
— Zdawało mi się, że ta wielka wojna w ubiegłym stuleciu ostatecznie przypieczętowała niezależność Appalachee — przypomniał Verily.
— A teraz pewno niektórzy potrzebują następnej, żeby ustalić, czy Czarni mogą być wolni — odparł Alvin. — Dlatego Margaret jest w Camelocie. Ma nadzieję uzyskać audiencję u króla i przemówić w sprawie pokoju i wolności.
— Jedyny czas, kiedy naród cieszy się jednym i drugim — oświadczył Verily — to krótki okres radosnego wyczerpania po wygranej wojnie.
Ponury chłop z ciebie jak na kogoś, kto jeszcze nikogo nie zabił — ocenił Mike.
— Jakby panna Larner chciała porozmawiać z Arthurem Stuartem, to czekam tutaj — wtrącił z uśmiechem Arthur.
Mike Fink demonstracyjnie klepnął go po głowie. Arthur parsknął śmiechem — ostatnio był to jego ulubiony żart; wykorzystywał fakt, że otrzymał to samo imię co król Anglii władający na uchodźstwie w niewolniczych hrabstwach Południa.